Co my tu mamy

sobota, 31 sierpnia 2013

Generalnie rzecz biorąc o... Wietnamie

Przed przyjazdem do Wietnamu nasłuchaliśmy się bardzo niekorzystnych opinii na jego temat. Przede wszystkim negatywnie wypowiadano się o jego mieszkańcach. Że oszukują na potęgę, że są niemili, a nawet, że to najgorszy naród na świecie. Nie zrażaliśmy się, choć pozostawaliśmy czujni. Podczas gdy trzykrotnie korzystaliśmy z płatnych usług turystycznych, wielokrotnie spaliśmy u miejscowych, jedliśmy w ich jadłodajniach i "garkuchniach", masę razy pytaliśmy się o drogę, naprawialiśmy motor w warsztatach czy korzystaliśmy z couch surfingu, nic złego czy nieuczciwego ze strony Wietnamczyków nas nie spotkało (no może z wyjątkiem źle wydanej reszty raz czy dwa, ale bez problemu oddali brakującą kwotę). Wręcz przeciwnie! Ogrom życzliwości, pomocy i oczywiście ciekawości.

czwartek, 29 sierpnia 2013

Łódką przez granicę wietnamsko - kambodżańską

Z wietnamskiej miejscowości Chaw Doc dopłynęliśmy łódką do stolicy Kambodży, Phnom Penh. Jest to popularny wśród turystów środek transportu na tej trasie, ale trzeba uważać, bo niektóre łódki dopływają tylko do granicy a potem transport odbywa się busem. Oczywiście nikt o tym przy zakupie nie wspomina i sprzedaje to jako podróż drogą wodną do samego Phnom Penh. Tak było również z nami, ale nie ma tego złego... bardzo wczesnym porankiem, na przystani dowiadujemy się, że nasza slow boat płynie właśnie tylko do granicy (krótszą część trasy) a potem mamy wsiąść w samochód. Dostajemy możliwość wykupienie "szybkiej łódki" w niższej niż w biurze cenie (łódki oczywiście też wyglądają inaczej niż na zdjęciach). Pozostajemy przy pierwszej, tańszej opcji. Po czasie okazuje się, że jesteśmy jedynymi, którzy taką decyzję podjęli i przewoźnikowi nie opłaca się nas samych transportować do granicy. I w ten sposób dopłacając 2 dolary więcej płyniemy prosto do Phnom Penh w super korzystnej cenie. Jesteśmy też uparci jeśli chodzi o wizy na granicy. Przewoźnik mówi, że nam je kupi w cenie 25$. Na moje pytanie o prowizje odpowiada, że ależ skąd, żadnej prowizji nie ma i tyle kosztuje wiza. Jasne. Pozostajemy przy swoim, że sami chcemy załatwić formalności. Jest to wodne przejście, więc trochę trudniej, dodatkowo wszyscy nam stanowczo odradzają, bo to daleko, bo wszyscy będą na nas czekać. Koniec końców nasz "pilot" zabiera nas ze sobą. Podjeżdżamy motorami do "okienek" (faktycznie kawałek więc moto-taxi). Na tablicy jak wół informacja, że wiza turystyczna kosztuje 20$. Dajemy paszporty i równo odliczoną gotówkę. Po chwili jesteśmy wygonieni z miejsca wydawania wiz (wielki stół pod wiatą). Obserwujemy z daleko o co chodzi. Po chwili przychodzi nasz "pilot" i opowiada o łapówkarstwie na granicy z Kambodżą. Żali się na taki stan rzeczy i mówi, że ma już dość tej pracy i wolałbym pracować w biurze przy obsłudze klientów, a nie użerać się na granicy z ludźmi, którzy za wszytko chcą "w łapę". Udaje się i dostajemy wizy. W kieszeni zostaje nam zatem 10$, spora sumka.
A sama łódka jest rodzajem niedużej motorówki. Lokujemy się na niewielkim zewnętrznym pokładzie. Nie ma zbyt wiele do oglądania, bo brzeg jest porośnięty roślinnością a poza tym rzeka jest szeroka a my mkniemy samym środkiem. Tylko co jakiś czas dzieciaki na brzegu czy rybacy świadczą o tym, że za drzewami kryją się wioski. Dużo więc śpimy. Jest głośno (przydają się zatyczki do uszu, które dostaliśmy w samolocie na początku podróży) ale nie gorąco, więc jest nam dobrze. Jakże miła odmiana dla ścisku i ukropu w busikach. Po południu dopływamy do nowego dla nas kraju. Inny pieniądz, inny język, inne tuktuki.

Flaga Wietnamu i flaga Kambodży. W tle już widać Phnom Penh.


Aktualizacja

Długo nie pisaliśmy na blogu, a powodem tego był powrót do Polski. To, że wróciliśmy do domu nie równało się jednak z siedzeniem w domu:-) Mieliśmy wiele osób do odwiedzenia i wydarzeń, w których chcieliśmy uczestniczyć. Teraz powoli kończy się lato i kończy się też nasza laba...

To jednak nie koniec podróży na blogu! Wciąż nie napisaliśmy ostatnich zdań na temat Wietnamu, nie pisnęliśmy nawet słowem o Kambodży ani o ostatnich dniach w Bangkoku. Nie zabraknie też pewnego rodzaju podsumowania, kropki nad "i". Dlatego zapraszamy do dalszych odwiedzin i wspólnego dokończenia tej historii:-)



wtorek, 25 czerwca 2013

To nie jest post dla ludzi o słabych żołądkach ;-)

W Tajlandii jedliśmy koniki polne, larwy, pszczoły z mrówkami zawiniętymi w liście. Były też skorpiony i inne robale..ale tak na prawdę to atrakcja turystyczna, tajskie jedzenie jest pyszne i na co dzień nie je się tam takich rzeczy.


Wietnam to co innego. Tutaj chodząc po miejscowych targach masz wrażanie, że wszytko co chodzi, pływa, lata lub pełza może wylądować na talerzu.

Gołębie - nasze gołębie karmione przez starsze panie i panów w Wietnamie są gatunkiem "na wymarciu". W Hanoi są bowiem w menu obok kurczaka. Jak smakuje gołąb? Podobnie do kurczaka z nutą wątróbki w smaku no i  jest dużo mniej mięsa ;-) Wietnamka, która koło nas siedziała, była bardzo zdegustowana, że nie zjadłem go do końca tzn nie obgryzłem wszystkich chrząstek oraz nie zjadłem główki i łapek... :-/


Psy - Wykreśliliśmy je z naszego menu już na samym początku. Mimo że lubię próbować nowych rzeczy mięso z psa mnie nie interesowało. Jednak wszechświat zadecydował inaczej. Wracając z Dien Bien Phu zatrzymaliśmy się w "barze pod bambusami", gdzie polubiliśmy się bardzo z właścicielami. Gospodarz zaprosił mnie wieczorem na wódkę ryżową z jego braćmi w pobliskim warsztacie. Wódki nie piłem, ale było za to dużo dobrego jedzenia, którym się zajadałem. Co jakiś czas masując się po brzuchu dawałem do zrozumienia, że bardzo mi smakuje (bariera językowa, dogadywaliśmy się tylko na migi). Po jakimś czasie dołączyła Maja przyprowadzona przez kilkuletnią córkę naszego gospodarza. Zajadaliśmy się więc wspólnie, do czasu gdy z dna miski nie wyłoniła się szczęka psa. Nasze miny od razu dały do zrozumiana gospodarzom, że nie wiedzieliśmy co jedliśmy. Oni się śmiali do rozpuku, my trochę mniej..:-/ Tak czy inaczej, niechcący zjedliśmy psa.
 Przez resztę podróży musieliśmy się już pilnować ponieważ mięso z psa jest dużo tańsze niż np wieprzowina Cena za 1kg wieprzowiny  to 80 000 dongów a 1 kg psa to 20 000 dongów. Jeśli podróżujecie po Wietnamie i widzicie podejrzanie tanie jedzenie upewnijcie się co kupujecie.


Szczury- Thai przynosi nam na talerzu potrawę i mówi "spróbujcie". Pytamy: "co to jest?".
Thai: "spróbujecie". No więc próbujemy, dużo panierki, mało mięsa, więc ciężko poczuć dokładny smak, ale ogólnie dobre. "Więc co to jest?" "Szczur, ale nie martwcie się, to czysty szczur, nie taki jak w mieście, nasze szczury jedzą tylko kokosy i są czyste" ;-)


Węże - Nie ukrywam, że na węża miałem ochotę od dawna. Już w Hanoi szukałem sposobności do zjedzenia go na obiad. Ceny jednak odbierały mi apetyt, odpuściłem więc wtedy, bo wiedziałem, że wcześniej czy później uda mi się kupić posiłek za rozsądne pieniądze. Jeśli ktoś chciałby spróbować węża będąc w Wietnamie najlepszym do tego miejscem jest delta Mekongu. Tutaj jest to bardzo tanie, ponieważ w całej delcie węże występują obficie a mieszkańcy spożywają je jako normalny posiłek na co dzień. Węże łapane są na polach ryżowych. Można je także kupić na targach i miejscowych marketach.


Na węże najlepiej polować nocą, miejscowi łapią je rekami. Ale łatwo też dorwać gada za dnia jak wygrzewa się na jakieś skale.  Jednak jeśli nie znasz gatunków węży lepiej tego nie próbować samemu, można trafić na naprawdę jadowitego gada. Bez kija nie podchodź ;-) 


Thai opowiadał, że za młodu, gdy jego tata walczył w Vietcongu w delcie Mekongu było wiele jadowitych węży, były także krokodyle itd. On sam podczas wojny działał jako zwiadowca. Opowiadał, że jego zadaniem było obserwowanie z drzewa rzeki, jeżeli płynęli amerykanie dawał sygnał i już wszyscy we wsi wiedzieli. Raz o mało nie przypłacił tego życiem, gdyż łódź patrolowa zauważyła go i otworzyła do niego ogień; uratował się skokiem do wody. Wizyta u Thaia była bardzo interesująca, znał on język angielski i lubił opowiadać a my z zaciekawieniem słuchaliśmy.
On sam po wojnie wietnamskiej, w której zginął jego ojciec (wybuch bomby) poszedł do  wojska i walczył przez 6 lat w Kambodży z Czerwonymi Khmerami. Do domu wrócił chory na malarię myśląc, że z tego nie wyjdzie, ale udało mu się, wyzdrowiał. Jak sam mówi, wiele zawdzięcza opiece i wsparciu żony.
Wracając do tematu, dziś w delcie Mekongu nie ma już tak wiele jadowitych gatunków węży jak kiedyś, gdyż mieszkańcy wiosek wybili je aby chronić swoje domostwa i dzieci, ale jest dużo węży niejadowitych, które trafiają na stół.

Jak już jesteśmy przy wężach to słów kilka o farmie węży w Bangkoku. Na początku naszej podróży wiedzieliśmy już, że będziemy spędzać sporo czasu buszując po dżungli, więc pojechaliśmy na farmę, aby pozyskać trochę niezbędnej wiedzy. Farma ta jest drugą najstarszą farmą na świecie, ponieważ w dawnych czasach było wiele pogryzień farma powstała, aby prowadzić badania a później pozyskiwać surowice i leczyć ludzi.
Na farmie dowiedzieliśmy się sporo o samych wężach, ich zwyczajach, widzieliśmy jak pozyskiwany jest jad na surowice, dowiedzieliśmy się przed jakim wężom schodzić z drogi a przy jakich należy znieruchomieć. Widzieliśmy pokaz łapania węży, ale co najważniejsze dowiedzieliśmy się sporo na temat pierwszej pomocy na wypadek ukąszenia. Lekarze z farmy obalili też parę mitów na ten temat. Polecamy wizytę wszystkim, którzy chcą podróżować po Azji. Farma znajduje się w Bangkoku przy szpitalu.

Więcej zdjęć z farmy węży

Żaby - po tym jak Thai pokazał mi jak skórować węża i ugotował nam z niego zupę ("krupnik"), razem z jego synem poszedłem polować na kolejną pozycję w menu. Tak jak węże najlepiej łapać żaby nocą. Najpierw nasłuchujesz, gdy usłyszysz zielonego stwora zasuwasz tam jak najciszej, żeby go nie spłoszyć (najlepiej bez butów-uwaga na węże), oświecasz płaza latarką i szybkim machnięciem bambusową włócznią pozyskujesz kolację. Prostsze, szybsze i  tańsze niż wyjście do supermarketu ;-)


Żółwie i małpy- teoretycznie ich handel jest zakazany o czym dowiadywaliśmy się będąc w parku narodowym Cuc Phuong. Byliśmy w miejscu gdzie trafiają skonfiskowane małpy oraz żółwie z czarnego rynku. Ich mięso jest bardzo drogie,  a kupującymi najczęściej są Chińczycy. Z żółwi gotuje się zupę, a małpy stanowią duży przysmak, zwłaszcza móżdżki.



Więcej zdjęć






niedziela, 23 czerwca 2013

Delta Mekongu

Delta Mekongu, czyli ogromny obszar ujścia rzeki do morza, podobno druga co do wielkości na świecie, w większości leży na terenie południowego Wietnamu (rzeka zaczyna się rozwidlać już w Phnom Phen w Kambodży). To piękny, niezwykle żyzny rejon. Na jego krajobraz składają się małe i duże kanały, mosty, łodzie, miasteczka, pływające markety i ogromna ilość sadów owocowych. Te ostatnie wyglądają tu niesamowicie, bez ogrodzeń, poprzecinane kanałami wodnymi.

Naszym pierwszym przystankiem była prowincja Ben Tre, 3 godziny od Saigonu, słynąca z klimatycznych małych kanałów porośniętych palmami. Po wyjściu z autobusu dopadł nas Wietnamczyk ze swoją ofertą home stay'u. Miał gadane, miał zeszyt z referencjami i darmowy transport (co było zachęcające zważywszy, że wysadzili nas daleko od jakiegokolwiek miasta). Pobyt był all inclusive, czyli jedzenie, woda, owoce, rowery wliczone w cenę). Daliśmy się poznać od strony wymagających klientów (no bo jak już płacić za coś więcej, to trzeba dokładnie wiedzieć za co), co sprawiło pewnie, że jedzenia i kulinarnych ciekawostek było co nie miara (i tak już miało zostać, aż do końca pobytu w Wietnamie...).  Miejsce było na prawdę przyjemne, na wsi, w głębi sadów owocowych pomiędzy kanałami. Z początku drażnił nas trochę właściciel ciągle usiłujący sprzedać nam wycieczki, w końcu jednak mieliśmy to już za sobą i poznaliśmy go nieco od strony człowieka a nie sprzedawcy, co było interesujące.

Pan Thai, bo tak miał na imię nasz gospodarz, zawiózł nas na motorze ze swoim bratem do kolejnego celu podróży, miasta Can Tho. Była to opcja jak najbardziej płatna, jednak ciekawsze niż znacznie tańszy autobus. Jechaliśmy bowiem cały dzień, bocznymi drogami i mieliśmy okazję spróbować mięsa węża na kilka sposobów, mięsa bawoła i żaby.  Bartek wszystkiemu się przyglądał od kuchni (dosłownie) i Wam to opisze. Nas, jeżdżących motorem przez 2 miesiące po Wietnamie ciężko było czymś zaskoczyć, jak się okazało, ale urozmaicone menu zrobiło dobrą robotę.

Can Tho choć jest największym miastem regionu miało klimat małomiasteczkowy, a wieczorem festynowy: dużo światełek, dzieciaków, ulicznych straganów z jedzeniem. Skoro świt,  jeszcze przed wschodem słońca wsiedliśmy, tylko we dwoje plus "kierowca" na małą łódkę, którą popłynęliśmy odwiedzić pływający targ i zapoznać się z okolicą (znów poprzecinaną kanałami). Przy okazji pokazano nam wytwórnię makaronu ryżowego (i tym samym papieru ryżowego).
Pływający market był jak najbardziej autentyczny i zrzeszał wielu lokalnych ludzi. Tłoczno było na rzece od dużych i małych łódek, na których prócz handlu toczył się normalne życie rodzinne - dzieci biegały, psy szczekały, dorośli gadali, a roślinki rosły w doniczkach. Sprzedawano głównie warzywa i owoce, ale na pewno gdzieś się tam kryły łodzie z rybami, była też łódka z chemią, małe łódki gastronomiczne, kilka pływających domów. Dla lepszego odnalezienie tego, co kupującego interesowało, sprzedawcy na wysokich tyczkach na łódce wywieszali swój produkt - taki szyld ;-)
Potem wpłynęliśmy na kanał pełen śmieci i to był moment, żeby popatrzeć w górę na palmy, przez które przeświecało słońce... Potem ze strefy śmietniska wypłynęliśmy. Na naszej łódeczce mieliśmy duże siedzisko-leżysko, daszek wedle potrzeb a Pan Kierowca czarował nam przedmioty z liści palmpwych. Było nam błogo.

Jeszcze tego samego dnia wsiedliśmy w duszny bus do Chau Doc, w którym mieliśmy zobaczyć pływające domy i znaleźć łódkę płynącą do Kambodży.  Miasto zrobiło raczej smutne wrażenie, domy na palach wzdłuż rzeki są bardzo biedne, a na głównym placyku było więcej szczurów niż zwykle (tak, szczury to tu nie tak rzadki widok). Pojedliśmy, poszliśmy spać i o 5.30 wstaliśmy, aby odpłynąć wcześnie w stronę stolicy Kambodży, Phnom Penh.

Więcej zdjęć


czwartek, 20 czerwca 2013

Tunele w Cu Chi

Duża cześć żołnierzy oraz sprzętu przerzucanego szlakiem Ho Chi Minha potrzebnego do walki z "południem" trafiała w okolice Cu Chi. Ta mała wioska na północny -zachód od Sajgonu odegrała dużą rolę w historii wojny Wietnamskiej. 

W jej okolicach koncertowały się siły północy. Tak jak w DMZ tak i tutaj prowadzone były bardzo nasilone walki. Siły "południa" prowadziły w tych rejonach intensywne bombardowania oraz akcje oczyszczające.
Walka była jednak o tyle trudna, iż północ nie podejmowała otwartej walki (koncentrowała siły do ofensywy Tet) a prowadziła walkę partyzancką. W tych rejonach żołnierze amerykańscy mówili, że "walczą z duchami" ponieważ w kontakcie z przeciwnikiem i krótkich wymianach ognia, Vietcong znikał niczym duchy.

Wkrótce odkryto dlaczego.. tunele. Ich długość w tamtym okresie wynosiła 200km. Dziś pozostało około 100km z czego tylko część jest udostępniona dla zwiedzających. Znajdywały się w nich sztaby, izby żołnierskie, magazyny, szpitale, fabryki. Miały wiele kondygnacji. Już w Hanoi widziałem w muzeum ich przekrój, mała kopalnia.

Rejon Cu Chi oraz same tunele były naszpikowane pułapkami. Tutaj warto zatrzymać się na chwilę.


 Te sławne wietnamskie pułapki, w których wykrwawiali się żołnierze są w większości powiększonymi pułapkami na zwierzęta, Kiedyś łapano w nie tygrysy czy inne duże zwierzęta, podczas wojny łapano w nie amerykańskich żołnierzy i ARVN.


Oprócz pułapek takich jak wilcze doły, szczęki krokodyla czy ruchome drzwi teren był naszpikowany pułapkami z materiałów wybuchowych, co ciekawe materiał wybuchowy był odzyskiwany z bomb które zrzucali sami amerykanie. A odłamki powstałe w wyniku bombardowań zbierano i przekuwano w podziemnych kuźniach na ostrza, które były potem mocowane w pułapkach.

Tak jak już wspominałem, w tunelach znajdowały się fabryki, w których była prowadzona  produkcja rzeczy potrzebnych do walki. Produkowano nie tylko miny czy granty, ale także szyto mundury (czarne pidżamy) czy sandały Ho Chi Minha, które produkowane były ze zużytych opon samochodowych.


Partyzanci żywili się między innymi maniokiem, jak powiedział nasz przewodnik jest to drzewo, które nawet po intensywnych bombardowaniach odradza się i w ciągu 2 miesięcy i wydaje nowe owoce. Jeden z przystanków mieliśmy w polowej stołówce, gdzie byliśmy częstowani "partyzanckimi specjałami". Maniok  smakuje jak słodki ziemniak, zjadłem ich sporo ponieważ od dawna tęsknię za "naszym ziemniakiem"...od ryżu dostaję już skośnych oczu ;-)


Na terenie jest więcej atrakcji, które nie sposób opisać w jednym  krótkim poście, ale warto wspomnieć jeszcze o strzelnicy.  Można na niej postrzelać z broni używanej przez północ i południe, trzeba przyznać że arsenał jest duży, ale....niestety jest jedno bardzo duże ale...

Maja już wspominała że byliśmy rozczarowani organizacją. Zdajemy sobie sprawę, że jesteśmy obcokrajowcami i Wietnam zarabia na nas pieniądze, ale w tunelach Cu Chi czuliśmy się jak "maszynka do zarabiania pieniędzy" Przewodnik próbował oprowadzać nas jak najszybciej i gdyby nie dopytywać to wiele rzeczy zostało by pominięte. Najważniejszym punktem dla przewodnika było, aby doprowadzić nas na strzelnicę.. trochę w życiu zaliczyłem strzelnic, ale nigdy nie widziałem takich cen. Przykład? 20$ za 10 naboi w kalibrze 5,56 mm. W Polsce strzelam za 1zł -2zł za ten sam  nabój (zależy do strzelnicy). Jak by było tego mało, broń była przymocowana na sztywno. Nie było możliwości żadnego celowania, chodziło tylko o to, aby "wystrzelać pestki".  No nic, na szczęście nie to było głównym naszym celem, ale przyznaję, że nie odpuściliśmy sobie postrzelać z M16 A1 nawet w takiej wersji :-)



Więcej zdjęć z tuneli: Galeria

niedziela, 16 czerwca 2013

"Ale Sajgon!"

To powiedzenie  ma z pewnością swoją genezę w sajgońskim ruchu ulicznym. Tak, jest tam Sajgon, gorzej niż w stolicy (z perspektywy kierowcy i pasażera, bo z perspektywy pieszego jednak trudniej było się poruszać po starym mieście w Hanoi). Problem tkwi w ilości jednośladów wypełniających szerokie ulico do granic możliwości. Bartek jednak niezrażony jak zawsze wiózł nas bezpieczne w kolejne punkty na mapce miasta i poza nim.


  Jak już w temacie motoryzacyjnym jesteśmy to dopiszę happy end naszej motorowej wycieczki. W Sajgonie zdecydowaliśmy się sprzedać motor. Powodów było kilka: niepewne przekroczenie granicy z Kambodżą (wszyscy mówili, że się nie da, dla nas to jeszcze nic nie znaczy, ale musielibyśmy zostawić sobie kilka dni rezerwy na ewentualne przejazdy do innych punktach granicznych, a było nam żal tego czasu, tych ostatnich dni w Wietnamie na takie zabawy), początek pory deszczowej i drogi, które zamieniają się w błotne kąpiele (uciążliwe, przy takiej ilości bagażu na motorze), czas na dalsze inwestycje przy motorze i niepewność czy w Kambodży ktoś zechce go odkupić po atrakcyjnej dla nas cenie. A HCMC to idealne miejsce do tego typu transakcji: po trzech dniach sprzedajemy motor zarabiając na tym 50$, co zwraca nam wszelkie koszta napraw i serwisowania. To była kolejna dobra decyzja, jednak smutno się patrzyło, jak ktoś inny odjeżdża na naszym motorze...


Długo się zmuszałam do napisania postu o Ho Chi Minh City (używanie obu nazw miasta wymiennie jest powszechne), bo nie wzbudziło ono u mnie większych emocji. Oprócz muzeów, których znów odwiedziliśmy dużo i pałacu prezydenckiego nic większej uwagi nie przykuwało. To co zapamiętam pozytywnie, co wzbudziło moje emocji to: przedstawienie kulturalne w operze (byłam na prawdę mile zaskoczona); pełne życia towarzyskiego oraz zajęć grupowych i indywidualnych parki miejskie; gościna u młodej Wietnamki Phuong i dalsze kontakty międzyludzkie i międzynarodowe, które nam umożliwiła (okolica, w której u niej mieszkaliśmy też bardziej nam przypadła do gustu, na uboczu, spokojniejsza, z fajnymi restauracjami i knajpkami). Emocje wywołała też wizytka w tunelach Cu Chi (tu jednak było też dużo rozczarowania organizacją zwiedzania - musiał być przewodnik, wszystko szybko, biegiem, a do zobaczenia było wiele). Phuong sprawiła, że poczuliśmy się u niej jak w domu, zawsze służyła pomocą, radom gdzie i jak dojechać, a wieczorem było co wspólnie robić, także trudno nam było się zebrać, by jechać dalej. Bardzo dziękujemy (bo jest za co) i zapraszamy kiedyś z rewizytą ;-)


Uff no to mam ten wpis za sobą i mogę przejść do pisania ciekawszych rzeczy;-) W kolejce już czeka relacja z Delty Mekongu i próba podsumowania Wietnamu.

Więcej zdjęć


wtorek, 11 czerwca 2013

droga z Nha Trang do Sajgonu i kupa piasku

Z Nha Trang pomknęliśmy pustą, nową drogą na południe. Przed Sajgonem chcieliśmy jednak odwiedzić jeszcze ulokowane w połowie trasy okolice miasteczka Mui Ne. Powodem były wydmy. Już po drodze atrakcji jak się okazało nie brakowało: odwiedziliśmy wytwórnię soli z wody morskiej, mijaliśmy klimatyczne miasteczka, jezioro z kaktusami wokoło, piękną scenerię morską  i inne przyjemne dla oka widoczki. Bez ciężarówek i większego ruchu. Fajna droga.


Do odbicia z głównej jedynki dojechaliśmy jak było ciemno. Nikłe światełko z motoru oświetlało piaszczyste już pobocze. A więc to tu. Kierowani wskazówkami mieszkańców dojechaliśmy do białych wydm, które były oznaczone szyldem i  informacją by najpierw zakupić bilet wstępu. Ale prócz nich cała okolica była wydmami, bardziej lub mniej porośniętymi. Dookoła tylko piasek, gwiazdy i czarne kontury krzewów i drzew gdzie nie gdzie. Bardzo nas kusiło by spać pod gwiazdami, niestety niebo co chwila rozbłyskiwało ostrzegając przed burzą. Po krótkim, magicznym spacerze i rozeznaniu się w okolicy zatrzymaliśmy się na nocleg w hamakach pod dachem u pewnych pań przy (jedynym tam) domu.  To była ciężka noc zważywszy nie tyle na upał, co na puszczoną na fulla wietnamską techno-disco muzykę, która leciała do późnych godzin nocnych (po obejrzeniu przez panie wszystkich już seriali tego wieczora).  o 4.30 zmyliśmy się zostawiając karteczkę z podziękowaniami za nocleg i udaliśmy się na wschód słońca na wydmy białe (bez biletów bo nikt o tej porze się nimi nie przejmował, a wchodząc później można by ducha wyzionąć w upale). 
A tam można się było poczuć jak na pustyni! Zmęczeni, brudni ale szczęśliwi oglądaliśmy wchód słońca i bawiliśmy się w piachu.


Prawie sami... bo na chwilę zjechała jakaś wycieczka, która na quadach w większości wjechała na wydmy. Oni jednak szybko zostali zagonieni z powrotem do autokaru i zostaliśmy już tylko my.  Bardzo wdzięczny obiekt do fotografowania, więc uwaga będzie duuużo piasku w galerii zdjęć;-) 


Dalej boczną drogą wzdłuż morza przez miasteczko Mui Ne jechaliśmy w stronę Sajgonu. Ale to nie był koniec piasku w tej opowieści, bo jak już pisałam cała okolica była piaszczysta (zobaczcie w galerii zdjęć piaszczyste krajobrazy i spacer po czerwonym korycie rzeki). W samym Mu Ne też są wydmy, jednak wydaje nam się, że bardziej zadeptane), Ostatni etap drogi przed Sajgonem/Miastem Ho Chi Minh również był obfity w ciekawe widoki i dobrą nawierzchnię.


A potem zaczął się sajgon na drodze;-) ale o tym już w kolejnym poście.

Więcej zdjęć


poniedziałek, 10 czerwca 2013

Nha Trang, regeneracja.


Droga do Nha Trang była przyjemna i koło południa byliśmy już na miejscu,. Chyba każdy lubi to uczucie, gdy wjeżdża w uliczkę w stronę morza i nagle na jej końcu wyłania się błękit wody.


Postanowiliśmy zrobić sobie dzień odpoczynku i znaleźliśmy fajny hotel, blisko plaży, z niedużym, za to całym dla nas basenem, na dachu z pięknym widokiem na wybrzeże i morze. Nie było tanio, ale za rozsądne pieniądze mieliśmy do tego wszystkiego pyszne śniadanie w formie bufetu. No i ten basen... ! :-D Aż zostaliśmy na drugi dzień.

Jeśli chodzi o samo miasto, to turystyczne getto, takie jak miliony innych na świecie. Mało lokalnego kolorytu, ale ma całkiem ładną plażę i deptak. Nha Trang jest zdominowane przez Rosjan, o czym świadczy nie tylko ich ilość w mieście, ale również bilbordy/menu/ulotki i inne rzeczy w języku rosyjskim. Jeśli zaś chodzi o nocleg, to do wyboru do koloru, w każdej cenie i standardzie. Pomocni mogą się okazać ludzie na motorach krążący po mieście, którzy mają stosy ulotek i wskażą taki hotel jakiego oczekujesz. Na koniec jednak będą chcieli jakieś pieniądze (nie dostają prowizji z hotelu).



Skąd się wzięły kurorty takie jak Nha Trang czy górska Sapa? Kiedyś były to miejsca odpoczynku, regeneracji żołnierzy z zachodu (Francuzów w Sapie i Amerykanów w Nha Trang), tworzono w nich sanatoria i miejsca rozrywki. Samo Nha Trang było drugim najbardziej popularnym po Bangkoku miejscem, gdzie wypuszczano żołnierzy na przepustki. I charakter miejsca pozostał.

Więcej zdjęć



sobota, 8 czerwca 2013

Na tropie...: prowincje Gia Lai i Dak Lak

Z My Son wróciliśmy na krajową jedynkę i daliśmy radę dojechać do wieczora do naszego odbicia w głąb lądu, znów w stronę gór i na szlak Ho Chi Minha. Przespaliśmy się pod jakąś wiatą przy drodze, niezbyt długo, bo budzik zadzwonił już o 5, żeby uniknąć ewentualnych nieporozumień jeśli znajdzie się jej właściciel. Ale to jest Wietnam, więc nie byliśmy pierwszymi którzy wstali;-) Żadnych problemów jednak nie było. Czekała nas daleka droga, bo jak się wstanie tak wcześnie, to dzień jest wyjątkowo długi. 

Z głównej drogi zdecydowaliśmy się znów "zboczyć" ze względu na: 1. wysokie domy tzw common houses (użytku publicznego, w których także mogą mieszkać samotni mężczyźni), 2. gongi i "kulurę gongów" (instrumenty muzyczne) 3. najważniejsze, rzadko spotykane społeczności matrylinearne. Z wyjątkiem gongów wszystko odnaleźliśmy w "naturze", instrumenty niestety tylko w muzeum. 

Gongi

Common Houeses spotkaliśmy kilkukrotnie przy samej drodze jeszcze w prowincji Gia Lai. Są to duże domy drewniane, budowane na palach z bardzo wysokim dachem pokrytym liśćmi palmowymi. Za schody robi pień z wyrzeźbionymi wnękami na kawałek stopy (wszystkie tradycyjne domy, również te mieszkalne
miały takie schody w okolicy). Jeden z budynków był wyjątkowo nietypowy, takie połączenie tradycji i betonu w środku parku miejskiego (domy do zobaczenia w galerii zdjęć, link poniżej).


W mieście Buon Ma Thuot. zatrzymaliśmy się na jedną z najlepszych kaw na świecie, podobno:-) Była dobra, ale porównania wielkiego nie mam. Z pewnością wielu osobom kawa po wietnamsku czy laotańsku nie posmakuje ze względu na używanie do niej zagęszczonego, słodkiego mleka (coś w stylu mleka w tubkach u nas sprzedawanego jako słodycz). Niestety nowe muzeum o tematyce ogólnej tego regionu było już zamknięte.

Muzeum etnograficzne w Hanoi. Na pierwszym planie tradycyjny long house mniejszości matrylinearnej Ede. W tle tradycyjny "common house". To budowle tropiliśmy w ciągu dwóch dni.
W prowincji Dak Lak są dwie lub trzy mniejszości, których społeczności są matrylinearne. Oznacza to dziedziczenie po linii żeńskiej, przyjmowanie przez małżonka nazwiska żony i wprowadzanie się do jej domu, gdzie najważniejszą osobą jest najstarsza kobieta. Rodziny te żyją w tzw "long house" czyli po prostu długich domach. Im więcej córek, tym domostwo dłuższe, bo dla każdej z nich po wyjściu za mąż musi się znaleźć "pokój". Kierując się informacjami z muzeum i internetu, wjeżdżamy w głąb czegoś w rodzaju naszej gminy, którą podobno zamieszkuje najliczniejsza mniejszość matrylinearna Ede. Jedziemy i nic... W końcu skręcamy w boczną drogę i zaczynają się pojawiać drewniane długie domy. To już nie to samo, co dom
prezentowany w muzeum, ale odnajdujemy w nim większość cech: jest na palach, jest długi, ma okna do podłogi po bokach. To może być to. Wchodzę do jednego z domostw i pytam się o nocleg. Od razu pada zgoda. Aż nie chce nam się wierzyć, że dobrze zrozumiano o co nam chodzi. A jednak, po chwili wnosimy rzeczy do domu (po chybotliwej desce), pokazują nam łóżko na którym będziemy spać i zapraszają "do stołu" czyli na matę na podłodze. Za moment przynoszą wódkę ryżową w przezroczystym woreczku i obrzydliwe zakąski. Jesteśmy twardzi i podjadamy. Robi się jak zwykle coraz tłoczniej, każdy się o coś nas pytamy, nie wiadomo o co. Pani domu przynosi album ślubny i to rozwiewa nasze wątpliwości czy dobrze trafiliśmy - to dom panny młodej i jej rodziców, w którym teraz mieszka ona, jej ojciec, brat i mąż, a więc matrylinearna społeczność. Jesteśmy spełnieni i rano możemy wyjeżdżać w stronę Nha Trang. Jeszcze tylko obejdziemy gospodarstwo i zaliczymy sesję zdjęciową z sąsiadami (na ich życzenie) ;-)



Więcej zdjęć

Dalszy ciąg historii, środkowy Wietnam - My Son

Ostatnio skończyliśmy pisać na Hoi An. A więc, dalej było tak...W okolicy znajduje się, "firmowany" przez UNESCO, My Son. Jest to kompleks świątyń hinduistycznych dawnego królestwa Champa (II-XIXw. n.e. podbity przez Wietnamczyków zamieszkujących wtedy na północ od Champy, która obejmowała środkowy i południowy obszar obecnego Wietnamu). Kompleks na cześć boga Shiva  powstawał w okresie IV-XV w. i wyróżnia się kilka okresów architektonicznych.


Myśleliśmy, że to co zobaczymy to będzie tylko kilka murków ceglanych w pięknej scenerii, natomiast zachowało się kilka budowli prawie w całości. Wciąż trwają prace restauracyjne. Budowle powstawały z cegły łączonej bez użycia zaprawy (tylko jakimś rodzajem kleju wziętym z natury). Pewnie moglibyśmy dziś zobaczyć o wiele więcej, gdyby nie amerykańskie bombardowania skierowane na ukrywający się tu Viet Cong.

Joni (symboliczne ukazanie bogini Dewi) - "kwadratowe naczynie" i Linga (symboliczne ukazanie boga Shivy) - bryła owalnego kształtu, razem stanowią ukazanie absolutu.  Bardzo dużo było takiej symboliki w świątyniach bowiem są one dedykowane bogu Shivie.

Wszystkie trzy miejsca: Hue, Hoi An i My Son łączy postać polskiego konserwatora zabytków, architekta, słynnego tu Kazimierza Kwiatkowskiego. Nie tylko pracował przy restauracji zabytków od '81 roku do swojej śmierci w '97r. , ale także działał na rzecz ochrony tutejszego dziedzictwa, którego jeszcze wtedy Wietnamczycy nie doceniali (uchronił starówkę Hoi An przed zburzeniem). Wietnam uważał za swój drugi dom. Wietnamczycy go pamiętają i darzą szacunkiem.


Więcej zdjęć



piątek, 24 maja 2013

Po środku. Hue i Hoi An

Ponieważ na północy Wietnamu spędziliśmy dużo czasu, nie mogliśmy się już doczekać doświadczenia Wietnamu centralnego i południowego. Ta część kraju ma lepsze opinie, głównie ze względu na ludzi. My poznaliśmy same pozytywne postacie do tej pory, więc różnicy w tej kwestii nie odczuliśmy. Góry jak były tak są dalej, Wietnam to górzysty kraj, więc widoki też znacząco nie uległy zmianie (choć pojawiły się lasy sosnowe, pięknie pachnące i częściej widzimy morze). Była jednak jedna duża zmiana - jedzenia. O wiele smaczniejsze (nie licząc Hanoi, na północy do jedzenia nie wzdychaliśmy). Hue i znajomość z młodymi Wietnamczykami były bramą do pysznych nowości kulinarnych.


Po 2 dniach w zdemilitaryzowanej strefie, dawnej granicy Wietnamu Południowego i Północnego, po ciężkiej przeprawie przez drogę, której na odcinku około 40km nie było wcale, dotarliśmy do domu naszego hosta w Hue - Tuan jest studentem i mieszka z rodziną w spokojnej okolicy. Mogliśmy zapoznać się  zmiejskim stylem życia rodziny wietnamkisej i poznać jego znajomych, którzy wspólnie tworzą grupę sky group, oprowadzającą turystów po mieście za darmo. Są to sympatyczni, młodzi ludzie i na prawdę warto się z nimi gdzieś wybrać.


Hue to miasto pełne zabytków cesarskich. Jest cytadela i zakazane miasto, są kompleksy grobowców, świątyń i oczywiście pagody. Przez środek miasta przepływa rzeka o pięknej nazwie Perfume River. Było to najsympatyczniejsze i jednocześnie ciekawe miasto (tanie jednocześnie;-) ), w którym brakowało miejskiego pędu i korków. A pozostałości dawnej świetności imperium były miejscami spokojnymi, bez tłumów, ocienionymi w większości, gdzie można się zatrzymać i pomyśleć. Moglibyśmy w Hue zostać na dłużej...


Z rzeczy przypadkowo odkrytych, przyjemnym przerywnikiem w zwiedzaniu może być wizyta za grosze na otwartym basenie mieszczącym się w najstarszej szkole średniej w Wietnamie:-)


Po porannej kąpieli o 6 rano wyjechaliśmy do Hoi An. Miało być czarująco i romantycznie. Było, ale może przez tą oczywistą atrakcyjność, nas nie oczarowało na tyle by chcieć zostawać tam dłużej. Choć przyznaję było na prawdę piękne. I równie pyszne (mają tam swoje lokalne specjalności). Wzdychałam do każdego  budynku na starym mieście oświetlonego lampionami, chcąc w nim zamieszkać lub chociaż zjeść/porobić zakupy (których przecież nie lubię).


Więcej zdjęć

czwartek, 23 maja 2013

Szcześliwego nowego roku czyli Ofensywa Tet


W sierpniu 1962 roku amerykanie założyli posterunek w pobliżu niewielkiej wioski Khe Sanh . Był on początkowo obsadzony przez niewielki oddział Sił Specjalnych, których zadaniem było monitorowanie ruchów wroga w tym regionie, obrona ludności cywilnej oraz szkolenie antykomunistycznej partyzantki. Baza położona była  zaledwie 19 kilometrów od granicy z Laosem. W pobliżu przebiega droga nr 9. Jednak z czasem baza w Khe Sanh przekształciła się duża bazę z lotniskiem, w której stacjonowała amerykańska Piechota  Morska.



 W 1968 roku, w noc wietnamskiego nowego roku oddziały Vietcongu złamały zawieszenie broni i rozpoczęły ofensywę Tet, która w założeniach miała wzniecić powstanie na terenie całego Wietnamu południowego.
Amerykanie spodziewali się ataku ze strony północy, zdjęcia lotnicze oraz wywiad potwierdzały te domysły. Nie wiadomo było tylko gdzie i kiedy. Czas ataku był dla strony południowej zaskoczeniem ale jeszcze większym zaskoczeniem była skala ataku. Amerykanie podejrzewali że Północ będzie chciała zdobyć Khe Sanh, że będzie chciała powtórzyć sukces z pod Dien Bien Phum, dlatego  zgrupowali tam dość liczne siły w postaci żołnierzy i sprzętu. W przyszłości ta decyzja miała okazać się błędem taktycznym.


Ataki nastąpiły w wielu miejscach na raz, miedzy innymi w Hue, Sajgonie, Khe Sanh,  Lang Vay i wielu innych miejscach Wietnamu południowego.

Lang Vay był naszym kolejnym przystankiem po wizycie w Khe Sanh. Jest to mała wioska położona między Khe Sanh a granicą z Laosem. W czasie wojny znajdował się tutaj obóz zielonych beretów i szkolonych przez nich oddziałów CIDG.


W czasie ofensywy Tet  armia północnego Wietnamu po raz pierwszy użyła tutaj czołgów. Atak na camp w Lang Vay odbył się przy użyciu PT-76, jeden z nich stoi tam do dziś jako monument upominający tamtą bitwę.


Ofensywa Tet z punktu widzenia militarnego była porażką, Vietcong nie był w stanie utrzymać zdobytych pozycji, poniósł także ogromne straty w ludziach jednak z punktu widzenia psychologicznego była silnym ciosem w szczękę dla strony południowo-amerykańskiej. Skutkiem odczuwalnym dla amerykanów po tej ofensywie był spadek zaufania amerykanów do swojego rządu oraz zaostrzenie się protestów na terenie USA o wycofanie wojsk z Wietnamu.

Mimo że od zakończenia wojny  upłynęło 38 lat do dziś w DMZ (jak i całym Wietnamie) znajdują się liczne ślady tamtych wydarzeń, zarówno te oficjalne w postaci muzeów, pomników, płyt pamiątkowych, jak i tych nieoficjalnych jak np wraki czołgów w krzakach, strefy walk które do dziś nie zostały oczyszczone z niewypałów czy pozostałości wojenne na złomowiskach.


Więcej zdjęć


DMZ

DMZ - Demilitarized Zone:
 Wietnamska Strefa Zdemilitaryzowanastrefa zdemilitaryzowana oddzielająca Wietnam Południowy od Północnego, ustanowiona w 1954 roku na konferencji genewskiej kończącej I wojnę indochińską w 1954 roku.
  Tyle teorii a dla mnie to strefa, w której przenoszę się w czasie, strefa w której trafiam do scenariuszy filmowych oglądanych za czasów małolata. DMZ to strefa, w której znajdowały się takie bazy jak Khe Sanh, Lang Vay, czy Rock Pile. To także okolice słynnych bitew o Hue czy wzgórza Dong Ap Bia znanego bardziej pod nazwą Hamburger Hill.
Full Metal Jacket, Hamburger Hill, Pluton czy Green Berets to  filmy, które warto obejrzeć przed przyjazdem do strefy :-)


Głównym przejściem granicznym w DMZ był  most Hien Luong.


Obok mostu znajduje się małe muzeum poświęcone jego historii (zdjęcia z niego w galerii).
Następnie dotarliśmy do miejscowości Vinh Moc, w której znajduje się duży kompleks tuneli wybudowanych przez mieszkańców tamtych terenów. Nie są tak słynne jak te w Cu Chi ale są ciekawe ze względu na inną historię. Otóż te tunele w przeciwieństwie do tych spod Sajgonu były budowane w celu ochrony mieszkańców przed bombardowaniami strefy (choć militarnie również miały kluczowe znaczenie).  Amerykanie bombardowali tamten region głównie ze względu na bazy zaopatrzeniowe jakie się znajdowały w tym rejonie. W czasach wojny teren zdemilitaryzowany był tak mocno bombardowany że nie było tam praktycznie nic oprócz wypalonej gołej ziemi.
Noc spędziliśmy na terenie muzeum.

W tle nasze hamaki i motor
Pomysł stworzenia systemu tuneli podsunął konstruktor z Cu Chi, lecz na początku zostały one źle zaprojektowane przez mieszkańców (m.in. brak odpowiedniej wentylacji) i przy pierwszych nalotach ucierpiało w nich około 100 osób. Tunele jednak szybko zostały zmodernizowane i od tamtej pory skutecznie spełniały swoją rolę. Warto zaznaczyć, że były one budowane przy użyciu prymitywnych narzędzi bez użycia maszyn.


Ludzie w nich mieszkający mieli do dyspozycji jamy 1m na 1,5m (czasem ciut większe) jako mieszkania. Na takiej powierzchni mieszkali z całymi rodzinami. Panowały tam egipskie ciemności i ciasnota. Wietnamczycy aby radzić sobie ze stresem, który wytwarzał się podczas nalotów śpiewali, im większe bombardowanie tym głośniejsze były śpiewy.

Po wojnie ten zespół muzyczny który powstał w tunelach dawał koncerty w wielu miejscach na świecie.
Tunele miały trzy kondygnacje:
Pierwsza robocza (spotkania obrady itd) , druga mieszkalna i trzecia magazyny, w których trzymane było nie tylko jedzenie czy woda ale także broń i amunicja dla Armii Północnego Wietnamu...
W tunelach funkcjonowało także przedszkole, szpital oraz teatr.
 Po zwiedzeniu kompleksu w Vinh Moc ruszyliśmy w kierunku Khe Sanh.

Więcej zdjęć



czwartek, 16 maja 2013

Wędkarz łowi ryby.
Podpływa do niego krokodyl i mówi:
- Biorą?
- Nie.
- To zostaw te rybki i choć się wykąpać.

Jesli tobie też nie biorą to mam dla Ciebie świetne rozwiązanie: Elektryczna wędka :-)
UWAGA NA KROKODYLE ;-) 








środa, 8 maja 2013

Na południe. Dzienniki motocylowe cz..?! :-)

3.05.2013

W piątkowe popołudnie w końcu dostaliśmy paszporty do ręki i możliwość dalszego przebywania w Wietnamie. Gdy wyjeżdżaliśmy z Hanoi było już ciemno. około 21.30 zatrzymaliśmy się gdzieś po drodze, przez przypadek. Okazało się, że obok jest świątynia. Może tam będziemy mogli się przespać? Czekaliśmy jeszcze około 40 minut aż skończy się spotkanie, na którym młoda mniszka przemawiała do siedzących na matach ludzi.  Na koniec weszłam ja, oczywiście budząc sensację i spytałam o nocleg. W tłumie znalazła się jedna młoda osoba, która trochę mówiła po angielsku. Zgodzili się. Dostaliśmy kawałek podłogi w osobnym pomieszczeniu. Gdy byliśmy już gotowi do snu zbiegowisko wokół nas zrobiło się jeszcze większe. Chcieli oglądać paszporty, dużo mówili w niezrozumiałym języku:-) Okazało się, że mamy się jednak przenieść do domu jednej z osób. Nie udaje nam się ich przekonać, żeby zostawili nas tam gdzie jesteśmy. Kilka osób bierze po naszym bagażu do reki i już jedziemy motorami w inne miejsce. Koniec końców, zamiana była dla nas korzystna. dostaliśmy łóżko z moskitierą i była nawet łazienka (właściciele byli z niej dumni!). Widać, że to już inne wsie, niż w górach północy. Rano dostajemy wskazówki jak dojechać do Perfume Pagoda.


04.05.2013

Niewielka boczna droga, pięknie położona, doprowadziła nas do portu, z którego opływają łodzie. Turyści wysiadają u podnóża góry, na której rozsiane są liczne świątynie - kilka z nich w pięknych jaskiniach. Trzy bardzo nam się podobały, a niewielu ludzi do nich dociera (co za strata). Samo płynięcie łodzią bez silnika też było przyjemne, mimo deszczowego poranku (a może już się zahartowaliśmy?;-).  Po 8 godzinach wróciliśmy na motor, który przez ten czas stał bezpiecznie u ludzi, u których wykupiliśmy rejs i bilety. Kolejnym przystankiem miał być Park Narodowy Cuc Phuong. Na skrzyżowaniu dróg przy granicy z Parkiem zatrzymaliśmy się na noc w hotelu. Na szczęście, bo dopiero przy wypisywaniu formularza (konieczne przy każdym noclegu w hotelu) zorientowałam się, że tego dnia były Bartka urodziny...


5/6.05.2013

Rano znów okazało się, że dobrze, że nie pojechaliśmy dalej szlakiem Ho Chi Minha, bo wjazd do parku jest tylko jeden od strony miasteczka. Po drodze odwidzieliśmy kolejną świątynię w jaskini, pod którą przyczepił się do nas pijany chłopak podający się za policjanta, chciał nas wylegitymować i zobaczyć papiery na motor, ledwo trzymając się na nogach. Bartek żądał od niego aby się wylegitymował, ponieważ tego nie zrobił pojechaliśmy dalej. Jeszcze chwile nas gonił i próbował zajeżdżać nam drogę, na szczęście szybko dał sobie spokój.  Gdy już byliśmy pod bramą PN usłyszeliśmy głośny wybuch! To była nasza tylna opona.. No cóż i tak była stara i do wymiany. Trzeba natomiast przyznać, ze motor miał wyczucie i nie zrobił nam takiego numeru wcześniej jak np musieliśmy "uciekać" przed pijakiem z omamami, a dopiero po przyjeździe do celu ;-)
W parku odwiedzić można centrum ratunkowe dla małp i żółwi założone we współpracy z niemieckimi naukowcami, gdzie trafiają zwierzaki z przemytu/czarnego rynku. Małpki najpierw są leczone i trzymane w klatkach jak w zoo, etap drugi to wolność kontrolowana, a na końcu małpki są wypuszczane wgłąb parku. Brzmi chyba jednak lepiej niż wygląda.
Potem wjechaliśmy wgłąb dżungli, gdzie mieliśmy biwakować a z samego rana iść na kilkugodzinny marsz w głąb lasu oznakowanym szlakiem. Oprócz nas w PN było kilku przejezdnych Wietnamczyków i grupa białych naukowców/biologów lub tylko pasjonatów - nie wiemy, w każdym bądź razie biegali z siatkami na motyle i mówili do robaczków:-) których jak to w takich miejscach bywa, było bardzo wiele. Od tych ciekawych do tych przerażających i obrzydliwych. Wypróbowaliśmy też nowy sposób na spanie.


Sama dżungla jednak nie wzbudziła w nas zachwytu. Było dużo jaskiń, dobrze oznakowane szlaki, ale tylko 3 do tego nie za długie, plus krótka ścieżka do jednej z jaskiń. Była do dyspozycji restauracja z normalnymi cenami. Jednak bez porównania z Khao Yai w Tajlandii! która była ogromna, piękna, zróżnicowana, pełna zwierząt i do tego miała świetne pole namiotowe i można tam było nawet grillować.

6.05.2013

Odwiedziliśmy też oddaloną o 60km od parku cytadelę dynastii Ho, wpisaną na listę dziedzictwa UNESCO. Bardzo przyjemni ludzie tam pracowali. Napiliśmy się, zjedliśmy lokalny słodki przysmak, zostaliśmy oprowadzeni po małym muzeum i zobaczyliśmy powitanie jakiegoś VIPa z zagranicy w towarzystwie miss piękności (dosłownie). Nikt natomiast nie wiedział kim on dokładnie jest... Sama cytadela jest ogromna i zachowały się z niej bramy wejściowe i kawałek murów. A w środku...pasą się bawoły i rośnie ryż. Ładnie to ze sobą współgra. Poza samą cytadelą na uwagę zasługują pozostałe ruiny budowli z tamtego okresu wokół niej oraz jej przemyślane zgodnie z feng shui i innymi ideami umiejscowienie w przestrzeni.


Gdy to już zobaczyliśmy i ruszyliśmy w stronę wybrzeża zaczęło lać i to bardzo. Schowaliśmy się razem z motorem w jakiejś nieczynnej restauracji i jak tylko lekko przestało padać ruszyliśmy powoli dalej. Przemoczeni bez innych alternatyw, zdecydowaliśmy się na hotel.

7.05.2013

Dzień miał nam upłynąć na jechaniu ile wlezie (i żeby wskoczyć na nowy kawałek naszej długiej mapy). Upłynął natomiast na naprawach Hondy. Najpierw poszedł amortyzator a potem zerwał się gwint od niego - bardzo niewdzięczna usterka, wymagała rozebrania motoru i spawania nowej części. To pierwsze nie było tanie i czuliśmy się trochę naciągnięci. Druga naprawa była o wiele bardziej wymagająca a pan mechanik wziął od nas tyle co nic (2zł i 1dolar).


Dzień skończył się jednak dobrze. Wieczorem jechaliśmy pod rozgwieżdżonym niebem (ostatnie ciągle było zachmurzone), przytuleni i czuliśmy się tacy wolni i szczęśliwi. Dojechaliśmy dalej niż planowaliśmy i znaleźliśmy darmowy nocleg - tym razem spaliśmy na terenie ryneczku, za zgodą mieszkańców, jednak skoro świt musieliśmy wstać, bo to był poranny market:-) Dzięki temu zobaczyliśmy wschód słońca nad...morzem :-)



Zdjęcia: Cytadela Dynastii Ho i jeden dzień nad morzem
Zdjęcia: Cuc Phuong National Park
Zdjęcia: Perfume Pagoda