Co my tu mamy

niedziela, 23 czerwca 2013

Delta Mekongu

Delta Mekongu, czyli ogromny obszar ujścia rzeki do morza, podobno druga co do wielkości na świecie, w większości leży na terenie południowego Wietnamu (rzeka zaczyna się rozwidlać już w Phnom Phen w Kambodży). To piękny, niezwykle żyzny rejon. Na jego krajobraz składają się małe i duże kanały, mosty, łodzie, miasteczka, pływające markety i ogromna ilość sadów owocowych. Te ostatnie wyglądają tu niesamowicie, bez ogrodzeń, poprzecinane kanałami wodnymi.

Naszym pierwszym przystankiem była prowincja Ben Tre, 3 godziny od Saigonu, słynąca z klimatycznych małych kanałów porośniętych palmami. Po wyjściu z autobusu dopadł nas Wietnamczyk ze swoją ofertą home stay'u. Miał gadane, miał zeszyt z referencjami i darmowy transport (co było zachęcające zważywszy, że wysadzili nas daleko od jakiegokolwiek miasta). Pobyt był all inclusive, czyli jedzenie, woda, owoce, rowery wliczone w cenę). Daliśmy się poznać od strony wymagających klientów (no bo jak już płacić za coś więcej, to trzeba dokładnie wiedzieć za co), co sprawiło pewnie, że jedzenia i kulinarnych ciekawostek było co nie miara (i tak już miało zostać, aż do końca pobytu w Wietnamie...).  Miejsce było na prawdę przyjemne, na wsi, w głębi sadów owocowych pomiędzy kanałami. Z początku drażnił nas trochę właściciel ciągle usiłujący sprzedać nam wycieczki, w końcu jednak mieliśmy to już za sobą i poznaliśmy go nieco od strony człowieka a nie sprzedawcy, co było interesujące.

Pan Thai, bo tak miał na imię nasz gospodarz, zawiózł nas na motorze ze swoim bratem do kolejnego celu podróży, miasta Can Tho. Była to opcja jak najbardziej płatna, jednak ciekawsze niż znacznie tańszy autobus. Jechaliśmy bowiem cały dzień, bocznymi drogami i mieliśmy okazję spróbować mięsa węża na kilka sposobów, mięsa bawoła i żaby.  Bartek wszystkiemu się przyglądał od kuchni (dosłownie) i Wam to opisze. Nas, jeżdżących motorem przez 2 miesiące po Wietnamie ciężko było czymś zaskoczyć, jak się okazało, ale urozmaicone menu zrobiło dobrą robotę.

Can Tho choć jest największym miastem regionu miało klimat małomiasteczkowy, a wieczorem festynowy: dużo światełek, dzieciaków, ulicznych straganów z jedzeniem. Skoro świt,  jeszcze przed wschodem słońca wsiedliśmy, tylko we dwoje plus "kierowca" na małą łódkę, którą popłynęliśmy odwiedzić pływający targ i zapoznać się z okolicą (znów poprzecinaną kanałami). Przy okazji pokazano nam wytwórnię makaronu ryżowego (i tym samym papieru ryżowego).
Pływający market był jak najbardziej autentyczny i zrzeszał wielu lokalnych ludzi. Tłoczno było na rzece od dużych i małych łódek, na których prócz handlu toczył się normalne życie rodzinne - dzieci biegały, psy szczekały, dorośli gadali, a roślinki rosły w doniczkach. Sprzedawano głównie warzywa i owoce, ale na pewno gdzieś się tam kryły łodzie z rybami, była też łódka z chemią, małe łódki gastronomiczne, kilka pływających domów. Dla lepszego odnalezienie tego, co kupującego interesowało, sprzedawcy na wysokich tyczkach na łódce wywieszali swój produkt - taki szyld ;-)
Potem wpłynęliśmy na kanał pełen śmieci i to był moment, żeby popatrzeć w górę na palmy, przez które przeświecało słońce... Potem ze strefy śmietniska wypłynęliśmy. Na naszej łódeczce mieliśmy duże siedzisko-leżysko, daszek wedle potrzeb a Pan Kierowca czarował nam przedmioty z liści palmpwych. Było nam błogo.

Jeszcze tego samego dnia wsiedliśmy w duszny bus do Chau Doc, w którym mieliśmy zobaczyć pływające domy i znaleźć łódkę płynącą do Kambodży.  Miasto zrobiło raczej smutne wrażenie, domy na palach wzdłuż rzeki są bardzo biedne, a na głównym placyku było więcej szczurów niż zwykle (tak, szczury to tu nie tak rzadki widok). Pojedliśmy, poszliśmy spać i o 5.30 wstaliśmy, aby odpłynąć wcześnie w stronę stolicy Kambodży, Phnom Penh.

Więcej zdjęć


Brak komentarzy: