Co my tu mamy

piątek, 8 lutego 2013

Park Narodowy Khao Yai

Nie łatwo było nam się do niego dostać... bo nie jechaliśmy z Bangkoku. (Jeśli chcecie poczytać jak mijała nam droga do miasta Pak Chong - bazy wypadowej do parku, to dajcie znać.) A i po przyjeździe nie było lepiej, bo lał deszcz. Dodatkowo zostaliśmy poinformowani o konieczności wzięcia przewodnika lub wycieczki zorganizowanej za ogromne pieniądze. Stwierdziliśmy, że jakoś to będzie i wsiedliśmy do lokalnego pojazdu, który zawiózł nas pod bramy parku.  Khao Yai to najstarszy i największy park narodowy Tajlandii, a podobno i czołówka parków w ogóle w Azji. Na linii północ-południe przecina go droga asfaltowa z nielicznymi "ślepymi" odnogami.

Okazało się, że po parku można się poruszać jedynie swoim pojazdem lub stopem. Ten drugi sposób okazał się działać rewelacyjnie, a my mieliśmy nie małą frajdę jeżdżąc na pakach pickupów.
Na trzy dni zamieszkaliśmy pod namiotem na bardzo malowniczym polu kempingowym, niestety bez ciepłej wody, co doskwierało, bo poranki i noce były tam chłodne. Na polu zatrzymywali się Tajowie i cały swój czas poświęcali na grillowanie, gotowanie i jedzenie zazwyczaj w większej grupie. \

Już tego samego dnia po przyjeździe wypogodziło się, a my ruszyliśmy na pierwszy szlak. Po trzech dniach byliśmy usatysfakcjonowani zrobionymi trasami i tym co udało nam się zobaczyć. I tak, chodziliśmy po różnorodnych trasach pod względem trudności i szaty roślinnej, były wodospady, były odgłosy dżungli, liany, stare wysokie aż po chmury drzewa. Widzieliśmy tukany, które ruszając skrzydłami robiły ogromny hałas, uciekaliśmy z jedzeniem przed małpami, wyciągaliśmy pijawki z nóg Bartka, karmiliśmy jelenie, goniliśmy jeżozwierze, spotkaliśmy w nocy na drodze dzikiego słonia. Poznaliśmy też gościnności Tajów, którzy czasem nawet nie proszeni się nam zatrzymywali samochodem albo dzielili się sami z siebie z nami posiłkiem. Także mimo początkowych trudności i mojego stresu, że zje nas tygrys, było pięknie i z pewnością warto.

wiecej zdjec


PS. Tylko wszędzie czuć było sabotaż samodzielnych wypadów po parku. Mapy źle narysowane, niektóre szlaki nie miały oznakowanych wejść, nie było informacji o długości i trudności tra,s a pytając się kogoś na miejscu, słyszeliśmy tylko tyle "że musimy z przewodnikiem". Przez te trzy dni spotkaliśmy tylko jedną wycieczkę i jedno małżeństwo z wynajętym przewodnikiem. Trasy, jak się już udało na nie wejść były oznakowane i w większości z wydeptaną ścieżką (te rzadziej uczęszczane były już mocno zarośnięte a liczne obalone drzewa czasem uniemożliwiały przejście i trzeba było obchodzić). Inaczej niż po szlakach chodzić się nie dało, bo dżungla jest tak gęsta, że nie ma szans na przedarcie się bez jakiegoś narzędzia typu maczeta.

Brak komentarzy: