Co my tu mamy

wtorek, 12 marca 2013

Luang Prabang

Luang Prabang, główna atrakcja Laosu, położone jest w północno-centralnym Laosie. Niegdyś było stolicą, o czym przypomina Pałac Królewski, będący obecnie muzeum.  Miasto słynie również z bogatej kultury buddyjskiej, z którą związane jest słynne "morning alms", czyli poranne ofiarowanie darów mnichom buddyjskim. Miasto zostało przemianowane na Luang Prabang na cześć posągu Buddy podarowanego królowi  ("Królewski Wizerunek Buddy" czyli Luang Prabang), który można obejrzeć w Muzeum.

Miasto w całości jest wpisane na listę UNESCO, dzięki czemu (tak podejrzewam) panuje w nim estetyczna harmonia (m.in. wszystkie szyldy są drewniane w wyżłobionymi i pomalowanymi na biało literami). Dominuje piękna kolonialna architektura. W dawnych francuskich rezydencjach obecnie mieszczą się restauracje, galerie, hotele, sklepiki. Aż chce się wejść do środka!

Jeden dzień poświęciliśmy w całości na słonie. Oprócz przejażdżki w "siodle", czyli dwuosobowej  "ławce", była też nauka prowadzenia słonia i przekładanie teorii na praktykę. Nie zabrakło też wspólnych kąpieli wodnych w rzece. Cudownym doświadczeniem było siedzenie na jego szyi, głowie i czucie pod gołymi stopami (buty się zdejmowało) tego ogromnego zwierza. Zaskoczyła nas gracja z jaką słonie się poruszały - żadne z górki na pazurki, tylko stopa za stopą, delikatnie i powoli - zadziwiające.

P.S. Była jednak rzecz, która psuła mi to doświadczenie - był nią hak, ułatwiający znacznie kierowanie słoniem, ale w bolesny jak się domyślam sposób. Nie każdy go używał (tablica informacyjna zresztą zabraniała stosowania go), ale na nieszczęście słonia i moje mój mahout (tak nazywają się jeźdźcy i opiekunowie słoni, kiedyś prestiżowy zawód, bo królewski, dziś stracił swoje znaczenie) nadużywał go.

Ostatni dzień, to były pierwsze samodzielne kilometry na motorze (swoją drogą w LP mają najwyższe ceny za wypożyczenie, ale cóż zrobić - i tak wychodzi o wiele taniej i o niebo lepiej niż z wycieczką). Odwiedziliśmy cegielnię (weszliśmy nawet do wnętrza pieca), zobaczyliśmy słynna jaskinię ze świątynią we wnętrzu, przyjrzeliśmy się z bliska procesowi wyrabiania glinianych naczyń, powłóczyliśmy się po wioskach, a nawet zostaliśmy zaproszeni do jednego z domów na prywatny pokaz gry na flecie i ichnim instrumencie drewnianym, przypominającym duże (bardzo) cymbałki. Od tak, Pana zainteresowały nasze osoby i chciał się pochwalić:-) A to wszystko bez komercji i kupowania turystycznego produktu. Były to autentyczne miejsca pracy odwiedzonych przez nas mieszkańców, którzy zgodzili się na naszą tam obecność. Okazało się też, że Bartek ma wrodzony talent do jazdy na motorze i wyprowadził nas bez szwanku z kilku groźnych sytuacji, tzn takich, które najprawdopodobniej skończyłyby się wywrotką.

Każdy dzień w LP kończyliśmy na targu z jedzeniem - wąskiej, obskurnej uliczce z pysznym jedzeniem, grillem, warzywami, ryżem i noodlami - do wyboru do koloru - płacisz 4zł i ładujesz tyle, ile zmieści ci się na talerz. A to tego dla Bartka Cola a dla mnie sławne Beer Lao :-)

Z Luang Prabang, jak wspomniałam na początku, związana jest też ceremonia składania porannej ofiary mnichom. Ma to miejsce o świcie, kiedy mieszkańcy wychodzą na ulice, kobiety zasiadają na matach (nie można być wyżej od mnicha - to okazanie braku szacunku), ale mężczyźni mogą stać. Ze swoich koszy z jedzeniem (głównie sticky rise) rozdają dary przechodzącym mnichom. Wywodzi się to z tego, że życie mnicha ma być ubogie, nie ma on posiadać dóbr materialnych ani pieniędzy i (przynajmniej teoretycznie) żywić się tym, co otrzyma od ludzi. A je tylko dwa razy dziennie (o świcie i w południe).
Jeśli chodzi o mnichów buddyjskich trzeba rozróżnić, że spora ich część to nie mnisi "zawodowi" tzn przywdziewający szaty mnisie na całe życie tylko "tymczasowi". Ci pierwsi mają zasłonięte ramiona, a Ci drudzy jedno ramię odsłonięte. Uznaje się, że mężczyzna choć raz w życiu powinien wstąpić do świątyni, jest to dodatkowo prestiż i wielkie wydarzenie dla jego rodziny. Czas, na który wstępuje się do zakonu jest tak na prawdę dowolny. Można takie doświadczenie również powtórzyć.
(Nie jesteśmy znawcami tematu, możemy się mylić w pewnych kwestiach. Tyle dowiedzieliśmy się od ludzi, z którymi rozmawialiśmy)
Wyobrażałam sobie, że Morning Alms będzie magicznym przeżyciem. Rzeczywistość okazała się zgoła odmienna. O 6 rano główna ulica była już pełna turystów, którzy albo polowali na zdjęcia albo czekali z ofiarą na mnichów. Wokół miejscowi proponowali wzięcie udziału w tym przedstawianiu - zapewniali maty, koszyki ze sticky rise, bananami, słodyczami, chustę do zawiązania przez ramię.
Na szczęście w bocznych, mniej uczęszczanych przez turystów uliczkach można było podpatrzeć jeszcze miejscowych. Ciekawe, co na to wszystko mnisi?

Miasto oczywiście dostrzegło problem i w różnych miejscach zawiesiło tablice z informacjami, jak nie należy się zachowywać obserwując Morning Alms oraz uwaga, aby osobiście brać udział tylko jeśli jest to dla nas na prawdę znaczące (wynikające z wiary, przekonań).

Nie jesteśmy hipokrytami i zdajemy sobie sprawę, że chcąc nie chcąc swoją obecnością cegiełkę dołożyliśmy w kierunku uczynienia  ceremonii bardziej profanum niż sacrum. Aczkolwiek ja ograniczyłam się do zrobienia tylko jednego zdjęcia zza murka i utrzymywałam odległość :-P

Więcej zdjęć

Kapitan Morszczuk.. Z pozdrowieniami dla Marcina C. :-)

Rybołówstwo jest powszechne i tak normalne w delcie Mekongu, jak dla nas wyjście rano po świeże bułki do sklepu :-) Przy każdym domu wiszą siatki, pułapki na ryby/kraby/krewetki rzeczne, a praktycznie każda głowa rodziny przy domu  posiada swoją łódź zwaną "long tail". Jest to również uwarunkowane potrzebą, gdyż na "4000 tysiącach wysp" mostów jest nie wiele, właściwie wiemy tylko o jednym :-)

Bardzo chciałem się nauczyć łowić ryby miejscowym sposobem. Nie tylko w delcie Mekongu, ale w całym  Laosie popularna jest metoda zarzucania okrągłej sieci z obciążnikami. Wygląda to efektownie, ale co najważniejsze jest skuteczne.

Na wyspie funkcjonowały biura (trochę za dużo powiedziane ale nich będzie), które zabierają turystów na pokazy, potem jest BBQ i zachód słońca. Ja wybrałem inny drogę.
Szukając sposobności nauczenia się tej metody natrafiliśmy z Maja na miejscowego, który mówił troszkę po angielsku i zwąchał okazję do zarobienia. Na wszystko co chciałem zrobić odpowiadał  "OK". Nauczysz nas łowienia ryb? OK. Na sieć? OK. Na waszą wędkę,? OK. Nauczysz mnie prowadzić waszą łódź i obsługiwać silnik? OK. Nie zastanawiając się długo, umówiliśmy się na na następny dzień na 10.00 :-)

Bardzo odpowiadało mi, że tego wszystkiego, co chciałem się nauczyć, dowiem się od miejscowego. Wychodzę z założenia, że najlepszymi nauczycielami są właśnie oni. Wystarczy ich obserwować a później powtarzać i ćwiczyć. Następnego dnia okazało się, że trafiliśmy jeszcze lepiej, nie pojedziemy z tym młodym chłopakiem, ale z jego wujem, który zgodził się nas zabrać i wszytko pokazać. Wuj nie mówił ani słowa po angielsku. My próbowaliśmy sił z naszym laotańskim. Ale jak zwykle najlepiej wychodziła nam mowa ciała i migi.

Popłynęliśmy w dół Mekongu w kierunku wodospadów, zatrzymaliśmy się na zakręcie na płyciznach. Tam "opanowaliśmy" sztukę łowienia na wędkę.





Wędka laotańska:
Bambusowy kij, żyłka, ciężarek, haczyk + przynęta znaleziona na miejscu. W pierwszym momencie jak ją zobaczyłem pomyślałem, "to jakiś żart", przecież w Polsce takie wędki to dzieci robią i złapać na nie można najwyżej kolegę za koszulę albo puszki z podłogi podnosić.
No cóż, tutaj złowiłem dwie ryby + około 3 się zerwały (za szybko chciałem wyciągnąć)..kwestia wprawy.


Płyniemy dalej na środek rzeki ale tak, aby dało się w niej brodzić.
Teraz siatka. Kilka pierwszych rzutów wykonuje wuj, ja obserwuję i zwijam moją,  niewidzialną siatkę. Teraz moja kolej... Wuj przekazuje mi siatkę, instruuje ..yy..noo...yy...noo .. ok. Pierwsze rzuty fatalne, potem lepiej. Pierwsza ryba, uciekła bo za szybko podnieśliśmy siatkę, potem już jakoś szło.
Technika nie jest łatwa, ale można  nauczyć się jej w 30 minut. Jednak aby opanować, trzeba oczywiście ćwiczyć.




















Long tail (długi ogon) łodzie są charakterystyczne dla Azji Płd - Wsch. Obsługi silnika można nauczyć się w 10 minut, ale prowadzić ją jest już trudniej. Przede wszystkim ze względu na swój kształt łódź nie jest stabilna. Łatwo ją wywrócić na bok, z drugiej strony dzięki temu kształtowi łatwiej manewrować (rzeka bywa  wąska). Łódź jest zanurzona w wodzie minimalnie, dzięki czemu nie jest problemem pływać nawet po płyciznach, lecz trzeba się przyzwyczaić, że na pokładzie zawsze jest woda. Z niezrozumiałych dla nas powodów łodzie zawsze przeciekają a miejscowi zamiast łatać dziury wolą wybierać wodę.
Sztuka polega też na umiejętności prowadzenia i jednoczesnego obserwowania lustra wody, które mówi nam, czy pod spodem kryją się ostre głazy, mielizna lub powalone drzewa, korzenie.

Gdy ja prowadzę łódź Maja i wuj relaksują się, oglądają widoki na brzegu (kopiące się bawoły, tubingujacych przyjezdnych i miejscowe dzieci, kobiety myjące garnki w rzece).















Po całym dniu spędzonym na łowieniu płynę do wioski. To była cenna lekcja, którą jeszcze wykorzystam w podróży do podratowania naszego skromnego budżetu;-)
Kob czai wuju rybaku :-)

poniedziałek, 4 marca 2013

Południe Laosu, czyli stolica relaksu w hamaku

Po odwiedzeniu jaskini Kong Lor, która okazała się naprawdę wielka, a smaczku dodawało, że zwiedza się ją z pokładu łódki (typu lokalnego), udaliśmy się w stronę Pakse. Tam mieliśmy zamiar wypożyczyć skutery na kilka dni, jednak plany musiały ulec zmianie, gdyż w drodze powrotnej z jaskini miałam wypadek na motorze (nie, to nie Bartek prowadził, a napotkany Francuz).  Ręka była niesprawna przez kolejny tydzień, więc udaliśmy się na 4 tysiące wysp na Mekongu. Spodziewaliśmy się, że będzie to idealne miejsce do rehabilitacji. I tak właśnie było ;-)


Choć proces komercjalizacji SiPanDon rośnie w tempie zastraszającym; i nie ma już tu tej atmosfery, o której czytałam przed wyjazdem, to wciąż warto tu pobyć. Dwie zamieszkane wyspy (jest też trzecia, ale duża, z drogami, droższym zakwaterowaniem) są połączone mostem i można je przemierzyć pieszo, choć wygodniej zrobić to rowerem, których do wypożyczenia jest tu pełno. Małe bungalowy umiejscowione są na palach nad samą rzeką, a każdy, ale to każdy wyposażony jest w najważniejszy tu element - wygodny hamak, a nawet dwa, żeby nie było trzeba się dzielić:-) Przy samym wejściu na wyspę, przy przystani, są bary, restauracje i biura podróży, ale kilka kroków w głąb już robi się spokojnie. Choć zrobiło się trochę ciasno wzdłuż ścieżki, z racji licznych drewnianych domków do wynajęcia, to jest to wciąż laotańska wieś rybacka. Pod nogami plączą się pisklaki, kury i większy drób, koty, psy, prosiaki no i nasze ulubione bawoły rzeczne. Hamakują oczywiście nie tylko turyści, ale także lokalsi. Wiodą sobie oni spokojne życie, każdy ma łódź i siatkę na ryby. A pieniądze, w postaci turystów, same się do nich pchają. Niepokojące było tylko to, że nie było widać dzieci chodzących do szkoły.. mam nadzieję, że to ja po prostu ich nie zauważyłam,bo szkoła jedna była.


Nudzić nam się nie nudziło, choć atmosfera wbijała nas w hamak na wiele godzin. Już na samym początku poznaliśmy Polkę, Asię podróżującą solo i tych kilka dni spędziliśmy praktycznie razem. Zobaczyliśmy wodospad, słodkowodne delfiny, które nam się pokazały - jak miło z ich strony, pospacerowaliśmy, pływaliśmy na dętce z opony, pooglądaliśmy zachody słońca, łowiliśmy ryby z Laotańczykiem, gdzie Bartek miał okazję nauczyć się prowadzenia ichniej łodzi i rzucania siatki rybackiej.
Opuszczając wyspę, moja ręka już wracała do zdrowia.


Poza tym, odwiedziliśmy po drodze Pakse, samo miasto nas niczym nie zachwyciło, ale spędziliśmy miłe chwile w pensjonacie u rodziny laotańskiej. Ponieważ dopiero co otworzyli, chciało im się jeszcze rozmawiać z gośćmi (gdzieś czytałam, że im dłużej prowadzony jest taki biznes tym mniej uprzejmi, pomocni i rozmowni ludzie). Korzystając z okazji stworzyłam swój mały słownik polsko-laotański. A poza tym miejsce też było ulokowane nad rzeką i były hamaki, a i pokój trafił nam się wyjątkowo przytulny :-) 

Obecnie zaczynamy maraton nocnych autobusów. Doszło bowiem do naszej świadomości, że "popłynęliśmy" z "lao time" trochę za bardzo; wizy ważne jeszcze tylko 10 dni, a przed nami tyle miejsc w północnym Laosie do zobaczenia.

Więcej zdjęć