Co my tu mamy

poniedziałek, 15 kwietnia 2013

Pierwsze dni w Wietnamie - Sapa

Nocnym autobusem pojechaliśmy do przygranicznego miasta Hekou. Straszne było obudzić się w nocy i zobaczyć wokół siebie stado karaluchów! Jak się okazało super wygodne nocne autobusy (nie tylko ten jeden) oprócz nas lubią też robale. Skoro świt stawiliśmy się przy  granicy jeszcze przed jej otwarciem. Znów przeżyliśmy chwilę niepewności przy prześwietlaniu bagażu (pierwszy raz nam się zdarzyła taka kontrola na granicy), ale tym razem przetrzepywali inne pamiątki, nie te ostre;-) Wszystko było ok. Przekroczyliśmy most na Rzece Czerwonej i postawiliśmy pierwsze kroki w Wietnamie. W podróży nasłuchaliśmy się mnóstwa negatywnych opinii o tym kraju, a właściwie o jego mieszkańcach - że okropni, że oszukują na potęgę itd. Jak zwykle bardzo się cieszymy z możliwości wyrobienia sobie własnego zdania na ten temat. Zobaczymy jak będzie.

Z przygranicznego miasta Lao Cai busikiem udaliśmy się do oddalonej o godzinę drogi najpopularniejszej chyba górskiej destynacji Wietnamu - Sapy. Miejsce to spopularyzowali Francuzi zakładając tu sanatorium. W Yunnanie białych turystów było dosłownie kilku, tutaj - wielu. Życie miasteczka kręci się głównie wokół nich, co nie odbiera mu pewnego uroku. To jednak nie sama Sapa jest celem, co jej otoczenie - wioski mniejszości etnicznych (kilku różnych) oraz ogromne połacie pól ryżowych. Aby podziwiać te ostatnie warto wybrać się tu w czerwcu, kiedy tarasy mają kolor soczystej zieleni. Podobno ładnie jest też w grudniu, gdy przybierają kolor żółty. My, z początkiem kwietnia, nie zaznaliśmy uprawy ryżu niestety, bo jest to sezon nierolniczy. Jedyną aktywnością w polu w tym czasie było przygotowywanie ziemi pod uprawę. Szkoda, że nie pojawiliśmy się w maju, kiedy sadzi się ryż - chcielibyśmy spróbować.


Choć do tej pory chodziliśmy swoimi ścieżkami bez przewodnika, to doceniamy jego obecność (pod warunkiem, że jest dobry i wiele potrafi opowiedzieć). Uznaliśmy, że warto skorzystać z propozycji dziewczyny z Czarnych Hmongów (Black H'mong), której wioska znajduje się w górach kilka godzin od miasta. Zaproponowała nam dwudniowy marsz, spanie u niej w domu, jedzenie (na miejscu). Biurom turystycznym nie zapłacilibyśmy tylu pieniędzy, bo z łatwością samemu można przemierzać te rejony, ale gdy pieniądze trafiają prosto do rodziny, którą się pozna, o wiele łatwiej się  z nimi pożegnać. Poza tym polubiłam tę dziewczynę i jej 4 miesięcznego synka, która "napadła" nas zaraz po wyjściu z busika. Synkowi też się spodobałam, bo za każdym razem łapał mnie za koszulkę, gdy przy nich stałam.


Pierwszy dzień drogi prowadził przez wąskie ścieżki najpierw po lesie potem wśród pól. Minęliśmy też kilka małych wiosek. Żadnych turystów. Przez cały czas rozmawialiśmy z May o jej życiu, kulturze. Ona tłumaczyła nam, co widzimy. Na plecach w chuście towarzyszył nam ciągle jej synek. Po południu doszliśmy do jej wioski, w której zaczęli już wylewać betonową drogę. Dom otaczały ich poletka ryży, płynęła mała rzeczka, w której robi się pranie i pobiera rurami wodę do domu. Wkoło biegały małe prosiaczki (za szybkie, by Bartkowi udało się któregoś złapać), był też kot, pies. Najwięcej ruchu wykazywała jednak pozostała trójka dzieci, dziewczynki 6 i 7 lat oraz chłopiec 4. Pomiędzy obowiązkami domowymi takimi jak karmienie zwierząt, pranie, obieranie ziemniaków dzieciaki skakały, goniły się, biły i przytulały, jednocześnie zajmując się swoim kilkumiesięcznym braciszkiem, którego uwielbiały (zwłaszcza dziewczynki).  Posiłki dzieci jedzą osobno w kuchni a rodzice w pokoju. Ich dom był bardzo skromny. Z drewna, bez okien, bez podłogi, tylko klepisko (typowy dom w tej okolicy). Na strychu trzymają kukurydzę i suszone mięso. Ale dla nich to bardzo dużo, wcześniej żyli w małym domku z bambusa a jeszcze wcześniej z rodzicami i rodzeństwem. Ale mają swój kawałek ziemi, swoje zwierzęta, motor i są szczęśliwi jak zapewniała nas May.  Na drugi dzień kontynuowaliśmy piesze zwiedzanie okolicy. Poszliśmy bardziej utartym szlakiem, przez wioski licznie odwiedzane przez turystów. Zdecydowanie różniły się od tych odwiedzonych dnia poprzedniego. Co chwilę mijały nag zorganizowane grypy. Z drogi w kierunku Sapy roztaczały się bajkowe widoki na tarasowe pola ryżowe, wydeptane kręte ścieżki przez góry i gdzie nie gdzie małe drewniane wioseczki. Do samego końcu May była sympatyczna i chętnie odpowiadała na nasze pytania. To były dobrze wydane pieniądze, które zasiliły budżet pięknej rodziny;-) Do tego zostaliśmy poprowadzeni inną, lepszą drogą niż ta proponowana przez informację turystyczną - nie uczęszczaną przez turystów i bardziej autentyczną, bliższą naturze.


To, co na pewno zapamięta się z odwiedzin w tych okolicach, to kobiety sprzedające pamiątki i czasem oferujące wycieczki do ich wiosek. Jest ich strasznie dużo i wszystkie mają jedną, długofalową i efektywną strategię sprzedażową. Podchodzą do turysty i zaczynają z nim rozmawiać. Pytają się o imie, wiek i masę innych rzeczy a po jakimś czasie pytają się czy coś od nich kupi. Jeśli nie, to się nie zrażają, idą za turystą dalej i ponawiają zapytanie za jakiś czas lub powiedzą, żebyś potem wrócił i obejrzał, kupił coś od nich. Może to być namolne, gdy wysiada się z busika w jednej z masowo odwiedzanych wiosek, na początku szlaku, gdzie dziewczyny dosłownie rzucają się na turystów. My natomiast szliśmy z naszą "przewodniczką", więc nikt nas nie zaczepiał, dlatego może nasza opinia jest inna na temat tych kobiet, dobra. Mają ogromną determinację żeby uczyć się samodzielnie języka i siłę by za tymi turystami chodzić i z nimi prowadzić pełną uśmiechów rozmowę. To ciężka praca, z którą sobie dobrze radzą, a ich sposób na zdobycie klientów jest godny podziwu. Warto z nimi rozmawiać, bo można dowiedzieć się wielu rzeczy na temat ich życia i kultury.


Więcej zdjęć

Brak komentarzy: