Co my tu mamy

piątek, 24 maja 2013

Po środku. Hue i Hoi An

Ponieważ na północy Wietnamu spędziliśmy dużo czasu, nie mogliśmy się już doczekać doświadczenia Wietnamu centralnego i południowego. Ta część kraju ma lepsze opinie, głównie ze względu na ludzi. My poznaliśmy same pozytywne postacie do tej pory, więc różnicy w tej kwestii nie odczuliśmy. Góry jak były tak są dalej, Wietnam to górzysty kraj, więc widoki też znacząco nie uległy zmianie (choć pojawiły się lasy sosnowe, pięknie pachnące i częściej widzimy morze). Była jednak jedna duża zmiana - jedzenia. O wiele smaczniejsze (nie licząc Hanoi, na północy do jedzenia nie wzdychaliśmy). Hue i znajomość z młodymi Wietnamczykami były bramą do pysznych nowości kulinarnych.


Po 2 dniach w zdemilitaryzowanej strefie, dawnej granicy Wietnamu Południowego i Północnego, po ciężkiej przeprawie przez drogę, której na odcinku około 40km nie było wcale, dotarliśmy do domu naszego hosta w Hue - Tuan jest studentem i mieszka z rodziną w spokojnej okolicy. Mogliśmy zapoznać się  zmiejskim stylem życia rodziny wietnamkisej i poznać jego znajomych, którzy wspólnie tworzą grupę sky group, oprowadzającą turystów po mieście za darmo. Są to sympatyczni, młodzi ludzie i na prawdę warto się z nimi gdzieś wybrać.


Hue to miasto pełne zabytków cesarskich. Jest cytadela i zakazane miasto, są kompleksy grobowców, świątyń i oczywiście pagody. Przez środek miasta przepływa rzeka o pięknej nazwie Perfume River. Było to najsympatyczniejsze i jednocześnie ciekawe miasto (tanie jednocześnie;-) ), w którym brakowało miejskiego pędu i korków. A pozostałości dawnej świetności imperium były miejscami spokojnymi, bez tłumów, ocienionymi w większości, gdzie można się zatrzymać i pomyśleć. Moglibyśmy w Hue zostać na dłużej...


Z rzeczy przypadkowo odkrytych, przyjemnym przerywnikiem w zwiedzaniu może być wizyta za grosze na otwartym basenie mieszczącym się w najstarszej szkole średniej w Wietnamie:-)


Po porannej kąpieli o 6 rano wyjechaliśmy do Hoi An. Miało być czarująco i romantycznie. Było, ale może przez tą oczywistą atrakcyjność, nas nie oczarowało na tyle by chcieć zostawać tam dłużej. Choć przyznaję było na prawdę piękne. I równie pyszne (mają tam swoje lokalne specjalności). Wzdychałam do każdego  budynku na starym mieście oświetlonego lampionami, chcąc w nim zamieszkać lub chociaż zjeść/porobić zakupy (których przecież nie lubię).


Więcej zdjęć

czwartek, 23 maja 2013

Szcześliwego nowego roku czyli Ofensywa Tet


W sierpniu 1962 roku amerykanie założyli posterunek w pobliżu niewielkiej wioski Khe Sanh . Był on początkowo obsadzony przez niewielki oddział Sił Specjalnych, których zadaniem było monitorowanie ruchów wroga w tym regionie, obrona ludności cywilnej oraz szkolenie antykomunistycznej partyzantki. Baza położona była  zaledwie 19 kilometrów od granicy z Laosem. W pobliżu przebiega droga nr 9. Jednak z czasem baza w Khe Sanh przekształciła się duża bazę z lotniskiem, w której stacjonowała amerykańska Piechota  Morska.



 W 1968 roku, w noc wietnamskiego nowego roku oddziały Vietcongu złamały zawieszenie broni i rozpoczęły ofensywę Tet, która w założeniach miała wzniecić powstanie na terenie całego Wietnamu południowego.
Amerykanie spodziewali się ataku ze strony północy, zdjęcia lotnicze oraz wywiad potwierdzały te domysły. Nie wiadomo było tylko gdzie i kiedy. Czas ataku był dla strony południowej zaskoczeniem ale jeszcze większym zaskoczeniem była skala ataku. Amerykanie podejrzewali że Północ będzie chciała zdobyć Khe Sanh, że będzie chciała powtórzyć sukces z pod Dien Bien Phum, dlatego  zgrupowali tam dość liczne siły w postaci żołnierzy i sprzętu. W przyszłości ta decyzja miała okazać się błędem taktycznym.


Ataki nastąpiły w wielu miejscach na raz, miedzy innymi w Hue, Sajgonie, Khe Sanh,  Lang Vay i wielu innych miejscach Wietnamu południowego.

Lang Vay był naszym kolejnym przystankiem po wizycie w Khe Sanh. Jest to mała wioska położona między Khe Sanh a granicą z Laosem. W czasie wojny znajdował się tutaj obóz zielonych beretów i szkolonych przez nich oddziałów CIDG.


W czasie ofensywy Tet  armia północnego Wietnamu po raz pierwszy użyła tutaj czołgów. Atak na camp w Lang Vay odbył się przy użyciu PT-76, jeden z nich stoi tam do dziś jako monument upominający tamtą bitwę.


Ofensywa Tet z punktu widzenia militarnego była porażką, Vietcong nie był w stanie utrzymać zdobytych pozycji, poniósł także ogromne straty w ludziach jednak z punktu widzenia psychologicznego była silnym ciosem w szczękę dla strony południowo-amerykańskiej. Skutkiem odczuwalnym dla amerykanów po tej ofensywie był spadek zaufania amerykanów do swojego rządu oraz zaostrzenie się protestów na terenie USA o wycofanie wojsk z Wietnamu.

Mimo że od zakończenia wojny  upłynęło 38 lat do dziś w DMZ (jak i całym Wietnamie) znajdują się liczne ślady tamtych wydarzeń, zarówno te oficjalne w postaci muzeów, pomników, płyt pamiątkowych, jak i tych nieoficjalnych jak np wraki czołgów w krzakach, strefy walk które do dziś nie zostały oczyszczone z niewypałów czy pozostałości wojenne na złomowiskach.


Więcej zdjęć


DMZ

DMZ - Demilitarized Zone:
 Wietnamska Strefa Zdemilitaryzowanastrefa zdemilitaryzowana oddzielająca Wietnam Południowy od Północnego, ustanowiona w 1954 roku na konferencji genewskiej kończącej I wojnę indochińską w 1954 roku.
  Tyle teorii a dla mnie to strefa, w której przenoszę się w czasie, strefa w której trafiam do scenariuszy filmowych oglądanych za czasów małolata. DMZ to strefa, w której znajdowały się takie bazy jak Khe Sanh, Lang Vay, czy Rock Pile. To także okolice słynnych bitew o Hue czy wzgórza Dong Ap Bia znanego bardziej pod nazwą Hamburger Hill.
Full Metal Jacket, Hamburger Hill, Pluton czy Green Berets to  filmy, które warto obejrzeć przed przyjazdem do strefy :-)


Głównym przejściem granicznym w DMZ był  most Hien Luong.


Obok mostu znajduje się małe muzeum poświęcone jego historii (zdjęcia z niego w galerii).
Następnie dotarliśmy do miejscowości Vinh Moc, w której znajduje się duży kompleks tuneli wybudowanych przez mieszkańców tamtych terenów. Nie są tak słynne jak te w Cu Chi ale są ciekawe ze względu na inną historię. Otóż te tunele w przeciwieństwie do tych spod Sajgonu były budowane w celu ochrony mieszkańców przed bombardowaniami strefy (choć militarnie również miały kluczowe znaczenie).  Amerykanie bombardowali tamten region głównie ze względu na bazy zaopatrzeniowe jakie się znajdowały w tym rejonie. W czasach wojny teren zdemilitaryzowany był tak mocno bombardowany że nie było tam praktycznie nic oprócz wypalonej gołej ziemi.
Noc spędziliśmy na terenie muzeum.

W tle nasze hamaki i motor
Pomysł stworzenia systemu tuneli podsunął konstruktor z Cu Chi, lecz na początku zostały one źle zaprojektowane przez mieszkańców (m.in. brak odpowiedniej wentylacji) i przy pierwszych nalotach ucierpiało w nich około 100 osób. Tunele jednak szybko zostały zmodernizowane i od tamtej pory skutecznie spełniały swoją rolę. Warto zaznaczyć, że były one budowane przy użyciu prymitywnych narzędzi bez użycia maszyn.


Ludzie w nich mieszkający mieli do dyspozycji jamy 1m na 1,5m (czasem ciut większe) jako mieszkania. Na takiej powierzchni mieszkali z całymi rodzinami. Panowały tam egipskie ciemności i ciasnota. Wietnamczycy aby radzić sobie ze stresem, który wytwarzał się podczas nalotów śpiewali, im większe bombardowanie tym głośniejsze były śpiewy.

Po wojnie ten zespół muzyczny który powstał w tunelach dawał koncerty w wielu miejscach na świecie.
Tunele miały trzy kondygnacje:
Pierwsza robocza (spotkania obrady itd) , druga mieszkalna i trzecia magazyny, w których trzymane było nie tylko jedzenie czy woda ale także broń i amunicja dla Armii Północnego Wietnamu...
W tunelach funkcjonowało także przedszkole, szpital oraz teatr.
 Po zwiedzeniu kompleksu w Vinh Moc ruszyliśmy w kierunku Khe Sanh.

Więcej zdjęć



czwartek, 16 maja 2013

Wędkarz łowi ryby.
Podpływa do niego krokodyl i mówi:
- Biorą?
- Nie.
- To zostaw te rybki i choć się wykąpać.

Jesli tobie też nie biorą to mam dla Ciebie świetne rozwiązanie: Elektryczna wędka :-)
UWAGA NA KROKODYLE ;-) 








środa, 8 maja 2013

Na południe. Dzienniki motocylowe cz..?! :-)

3.05.2013

W piątkowe popołudnie w końcu dostaliśmy paszporty do ręki i możliwość dalszego przebywania w Wietnamie. Gdy wyjeżdżaliśmy z Hanoi było już ciemno. około 21.30 zatrzymaliśmy się gdzieś po drodze, przez przypadek. Okazało się, że obok jest świątynia. Może tam będziemy mogli się przespać? Czekaliśmy jeszcze około 40 minut aż skończy się spotkanie, na którym młoda mniszka przemawiała do siedzących na matach ludzi.  Na koniec weszłam ja, oczywiście budząc sensację i spytałam o nocleg. W tłumie znalazła się jedna młoda osoba, która trochę mówiła po angielsku. Zgodzili się. Dostaliśmy kawałek podłogi w osobnym pomieszczeniu. Gdy byliśmy już gotowi do snu zbiegowisko wokół nas zrobiło się jeszcze większe. Chcieli oglądać paszporty, dużo mówili w niezrozumiałym języku:-) Okazało się, że mamy się jednak przenieść do domu jednej z osób. Nie udaje nam się ich przekonać, żeby zostawili nas tam gdzie jesteśmy. Kilka osób bierze po naszym bagażu do reki i już jedziemy motorami w inne miejsce. Koniec końców, zamiana była dla nas korzystna. dostaliśmy łóżko z moskitierą i była nawet łazienka (właściciele byli z niej dumni!). Widać, że to już inne wsie, niż w górach północy. Rano dostajemy wskazówki jak dojechać do Perfume Pagoda.


04.05.2013

Niewielka boczna droga, pięknie położona, doprowadziła nas do portu, z którego opływają łodzie. Turyści wysiadają u podnóża góry, na której rozsiane są liczne świątynie - kilka z nich w pięknych jaskiniach. Trzy bardzo nam się podobały, a niewielu ludzi do nich dociera (co za strata). Samo płynięcie łodzią bez silnika też było przyjemne, mimo deszczowego poranku (a może już się zahartowaliśmy?;-).  Po 8 godzinach wróciliśmy na motor, który przez ten czas stał bezpiecznie u ludzi, u których wykupiliśmy rejs i bilety. Kolejnym przystankiem miał być Park Narodowy Cuc Phuong. Na skrzyżowaniu dróg przy granicy z Parkiem zatrzymaliśmy się na noc w hotelu. Na szczęście, bo dopiero przy wypisywaniu formularza (konieczne przy każdym noclegu w hotelu) zorientowałam się, że tego dnia były Bartka urodziny...


5/6.05.2013

Rano znów okazało się, że dobrze, że nie pojechaliśmy dalej szlakiem Ho Chi Minha, bo wjazd do parku jest tylko jeden od strony miasteczka. Po drodze odwidzieliśmy kolejną świątynię w jaskini, pod którą przyczepił się do nas pijany chłopak podający się za policjanta, chciał nas wylegitymować i zobaczyć papiery na motor, ledwo trzymając się na nogach. Bartek żądał od niego aby się wylegitymował, ponieważ tego nie zrobił pojechaliśmy dalej. Jeszcze chwile nas gonił i próbował zajeżdżać nam drogę, na szczęście szybko dał sobie spokój.  Gdy już byliśmy pod bramą PN usłyszeliśmy głośny wybuch! To była nasza tylna opona.. No cóż i tak była stara i do wymiany. Trzeba natomiast przyznać, ze motor miał wyczucie i nie zrobił nam takiego numeru wcześniej jak np musieliśmy "uciekać" przed pijakiem z omamami, a dopiero po przyjeździe do celu ;-)
W parku odwiedzić można centrum ratunkowe dla małp i żółwi założone we współpracy z niemieckimi naukowcami, gdzie trafiają zwierzaki z przemytu/czarnego rynku. Małpki najpierw są leczone i trzymane w klatkach jak w zoo, etap drugi to wolność kontrolowana, a na końcu małpki są wypuszczane wgłąb parku. Brzmi chyba jednak lepiej niż wygląda.
Potem wjechaliśmy wgłąb dżungli, gdzie mieliśmy biwakować a z samego rana iść na kilkugodzinny marsz w głąb lasu oznakowanym szlakiem. Oprócz nas w PN było kilku przejezdnych Wietnamczyków i grupa białych naukowców/biologów lub tylko pasjonatów - nie wiemy, w każdym bądź razie biegali z siatkami na motyle i mówili do robaczków:-) których jak to w takich miejscach bywa, było bardzo wiele. Od tych ciekawych do tych przerażających i obrzydliwych. Wypróbowaliśmy też nowy sposób na spanie.


Sama dżungla jednak nie wzbudziła w nas zachwytu. Było dużo jaskiń, dobrze oznakowane szlaki, ale tylko 3 do tego nie za długie, plus krótka ścieżka do jednej z jaskiń. Była do dyspozycji restauracja z normalnymi cenami. Jednak bez porównania z Khao Yai w Tajlandii! która była ogromna, piękna, zróżnicowana, pełna zwierząt i do tego miała świetne pole namiotowe i można tam było nawet grillować.

6.05.2013

Odwiedziliśmy też oddaloną o 60km od parku cytadelę dynastii Ho, wpisaną na listę dziedzictwa UNESCO. Bardzo przyjemni ludzie tam pracowali. Napiliśmy się, zjedliśmy lokalny słodki przysmak, zostaliśmy oprowadzeni po małym muzeum i zobaczyliśmy powitanie jakiegoś VIPa z zagranicy w towarzystwie miss piękności (dosłownie). Nikt natomiast nie wiedział kim on dokładnie jest... Sama cytadela jest ogromna i zachowały się z niej bramy wejściowe i kawałek murów. A w środku...pasą się bawoły i rośnie ryż. Ładnie to ze sobą współgra. Poza samą cytadelą na uwagę zasługują pozostałe ruiny budowli z tamtego okresu wokół niej oraz jej przemyślane zgodnie z feng shui i innymi ideami umiejscowienie w przestrzeni.


Gdy to już zobaczyliśmy i ruszyliśmy w stronę wybrzeża zaczęło lać i to bardzo. Schowaliśmy się razem z motorem w jakiejś nieczynnej restauracji i jak tylko lekko przestało padać ruszyliśmy powoli dalej. Przemoczeni bez innych alternatyw, zdecydowaliśmy się na hotel.

7.05.2013

Dzień miał nam upłynąć na jechaniu ile wlezie (i żeby wskoczyć na nowy kawałek naszej długiej mapy). Upłynął natomiast na naprawach Hondy. Najpierw poszedł amortyzator a potem zerwał się gwint od niego - bardzo niewdzięczna usterka, wymagała rozebrania motoru i spawania nowej części. To pierwsze nie było tanie i czuliśmy się trochę naciągnięci. Druga naprawa była o wiele bardziej wymagająca a pan mechanik wziął od nas tyle co nic (2zł i 1dolar).


Dzień skończył się jednak dobrze. Wieczorem jechaliśmy pod rozgwieżdżonym niebem (ostatnie ciągle było zachmurzone), przytuleni i czuliśmy się tacy wolni i szczęśliwi. Dojechaliśmy dalej niż planowaliśmy i znaleźliśmy darmowy nocleg - tym razem spaliśmy na terenie ryneczku, za zgodą mieszkańców, jednak skoro świt musieliśmy wstać, bo to był poranny market:-) Dzięki temu zobaczyliśmy wschód słońca nad...morzem :-)



Zdjęcia: Cytadela Dynastii Ho i jeden dzień nad morzem
Zdjęcia: Cuc Phuong National Park
Zdjęcia: Perfume Pagoda


czwartek, 2 maja 2013

Ivory Coast

Baza Tajlandzkich Sił Powietrznych Udorn, 21 listopada 1970 roku, godzina 18:00
Nad lotniskiem powoli zapadał zmrok. Przed największym z hangarów stało w dwuszeregu pięćdziesięciu sześciu rosłych mężczyzn w polowych mundurach. Z głębi hangaru wyszedł facet w mundurze pułkownika amerykańskich Sił Specjalnych. Stanął przed dwuszeregiem i przez dłuższą chwilę przyglądał się ludziom, których osobiście wybrał do niezwykle niebezpiecznej misji.
„Naszym zadaniem jest oswobodzenie około pięćdziesięciu jeńców wojennych więzionych w obozie zwanym Son Tay. Nasi chłopcy są trzymani tam w koszmarnych warunkach. Obóz leży o 23 mile na zachód od Hanoi. Jest silnie strzeżony, więc pamiętajcie, że walczycie także o swoje życie. Jeżeli wpadniecie w łapy żółtków to nie śnijcie nawet o wydostaniu się z Wietnamu, chyba że macie cholerne skrzydła u stóp.” Echo z pustego hangaru zwielokrotniło grzmiący głos pułkownika. Przez krótką chwilę panowała cisza, którą zakłócały jedynie dźwięki wydawane przez cykady. Potem rozległy się wiwaty i okrzyki radości. Pułkownik uśmiechnął się pod nosem patrząc na reakcję swoich komandosów.

Ten pułkownik to Arthur "Bull" Simons. Człowiek legenda w siłach specjalnych, zielony beret. Był między innymi  uczestnikiem  rajdu na Cabanatuan na Filipinach, podczas którego komandosi uwolnili amerykańskich jeńców przetrzymywanych przez Japończyków w obozie koncentracyjnym.
Akcja w Son Tay miała na celu uwolnić amerykańskich jeńców. Akcja została wzorowo zaplanowana i przygotowana, ale nie przyniosła pożądanego efektu.  Więźniowie zostali dużo wcześniej przeniesieni do innego obozu  Zawinił wywiad. Jak to często bywa, jak wywiad mówi że "w tym miejscu coś jest, to tam dawno już tego nie ma" i na odwrót ;-)
Dla przykładu, w akcji wywiad podał iż koło obozu dla POW (Prison Of War) jest szkoła, która w trakcie akcji okazała się koszarami a domniemane boisko placem apelowym...
Żołnierze jednak dobrze przygotowali operacje i w starciu z żołnierzami ARVN  nie ponieśli strat własnych (jeden lekko ranny). Była to akcja, która służyła potem jako wzorzec do tego typu operacji.

O szczegółach operacji Ivory Coast można posłuchać w audycji Bogusława Wołoszańskiego. Aktor podkładający głos pod pułkownika jest trochę słaby, ale ogólnie audycja pod katem faktów historycznych godna polecenia ;-).

Sensacje XX wieku - Son Tay część 1
Sensacje XX wieku - Son Tay część 2
Sensacje XX wieku - Son Tay część 3 



Zielone berety w trakcie realizacji Ivory Coast

Do obozów trafiali głównie piloci, którzy byli zestrzeliwani nad północnym Wietnamem. W Hanoi niedaleko mauzoleum pośród wąskich uliczek jest "jezioro", z którego wystaje kawałek zestrzelonego w 1972 roku bombowca B-52. W jeziorze zatopione jest skrzydło i część nadwozia, natomiast reszta wraku znajduje się na placu w muzeum historii.

Wrak B 52, Hanoi

Piloci byli wyposażeni w zestawy survivalowe, mieli wiele rzeczy, które miały im pomóc przetrwać i przedostać się do sił własnych, między innymi mieli wielojęzyczne chusty.



















Jednak zestrzelony pilot nie miał co liczyć na taką pomoc. W większości wypadków po dłuższej lub krótszej próbie przedzierania się przez dżunglę trafiali do wietnamskich więzień.


To tyle z ciekawostek historycznych odnośnie  Son Tay. Spędziliśmy tam 2 dni. Bardzo przyjemne miasteczko, w którym cudzoziemiec jest niecodziennym widokiem i na każdej ulicy spotykaliśmy się z wesołym "hallooo"..i  na tym się kończyło, bo tylko tyle umieli powiedzieć ;-)  Więcej o Son Tay u Maji w poście.

I znów jesteśmy w Hanoi

Po dwóch dniach relaksu w Son Tay skierowaliśmy się ponownie do Hanoi, w celu przedłużenia wiz. W Emigration Office potwierdzili moje obawy oparte o to, co czytałam w internecie - w Wietnamie nie można samodzielnie przedłużyć wizy turystycznej, trzeba się udać do biura podróży (i zapłacić prowizję a jakże). Na domiar złego Wietnamczycy mają swój długi weekend majowy już od poniedziałku (świętują 30/04 - Dzień Wyzwolenia Sajgonu i 1/5 jak u nas), więc na wizę przyszło nam czekać tydzień. Z początku źli na taki bieg wydarzeń szybko sobie cały ten czas zorganizowaliśmy.


Zdecydowaliśmy się nawet pojechać na wycieczkę do Halong Bay, nowego cudu natury, który tworzą liczne ostańce skalne wystające ponad taflę morza, które przybierają rozmaite kształty, pobudzające ludzką wyobraźnię. (Ten punkt programu mieliśmy odłożony na następną wizytę, gdy portfel będzie grubszy, by zrobić to z klasą,). Naczytałam się wielu złych opinii na temat wietnamskich biur podróży a w szczególności tej właśnie destynacji. Spodziewałam się zatem, że na naszym dwudniowym rejsie statek będzie inny niż na zdjęciach, obsługa słaba a jedzenia mało. Nie spodziewałam się jednak, że nie będzie NICZEGO! Otóż po przyjeździe do portu poinformowano nas, że wycieczka się nie odbędzie, bo nie ma zgody na wypłynięcie statków noclegowych (podobno miał być sztorm w nocy). W zamian miał odbyć się rejsik jednodniowy (czyt. 3,5 godzinny za podobne pieniądze, co pierwotna wersja o wiele bardziej rozbudowana). Jako jedyni nie wsiedliśmy na statek, chcąc odzyskać całość pieniędzy (z początku wielu było za tą opcją, jednak szybko się wykruszyli). Te kilka godzin spędziliśmy na plaży i molo z widokiem na zamgloną zatokę Halong Bay. Razem z nami (lub my wraz z nimi) tłumy Wietnamczyków, którzy przyjechali tu na długi weekend. Tak poznaliśmy cud natury od strony bardziej codziennej, jako zatłoczony nadmorski kurort. Pieniądze bez problemu odzyskaliśmy (choć byliśmy przygotowani na całodzienne skandowanie pod biurem, gdyby jednak poszło inaczej), choć pomniejszone o koszt transportu (podobno to faktycznie pogoda, na co faktycznie nie mieli wpływu). I tak plan odłożenia tego rejsu na przyszłość znów jest dla nas aktualny. My natomiast po raz kolejny przekonaliśmy się, że Wietnam nie taki straszny jak go malują (choć złość na odwołany rejs była).

Był też czas na odwiedzenie kolejnych atrakcji Hanoi: muzea, cytadela, parki, jeziora. I znów dnie kończyliśmy siedząc na małych plastikowych krzesełeczkach pijąc i jedząc:-) Polowaliśmy też na jakieś parady i huczne świętowanie Dnia Wyzwolenia Sajgonu, niestety mieliśmy pecha, bo w tym roku nic wielkiego się nie działo. Kilka koncertów i pokazów.  Do odwiedzonych miejsc dołączyła również Polska Ambasada, gdzie bez problemu pozwolono nam zadzwonić do polski oraz Szpital Francuski w Hanoi (niestety).


Niezauważalnie wsiąkliśmy w rytm miasta, z łatwością manewrujemy między tysiącem skuterów, samochodów i rikszarzy,  znamy ceny i nawet poznaliśmy kilka tras lokalnych autobusów. Przyjemnie nam w tej nietypowej stolicy, slogany nie kłamały mówiąc, że w tym miejscu pięknie łączy się stare z nowym i miesza się atmosfera wioski i metropolii. Cieszymy się jednak strasznie na myśl o jutrzejszym wyjeździe i opuszczeniu strefy komfortu:-) 

Galeria zdjęć



Son Tay - na chwilę schodzimy z motoru

Son Tay było przypadkowym przystankiem na naszej drodze, jednak okazało się na tyle urokliwym, że postawiliśmy poddać się tutaj rozleniwieniu i dać odpocząć zarówno sobie jak i motorowi. Nie mogąc znaleźć taniego guesthousu, wylądowaliśmy w eleganckim hotelu. Był on jednak tylko odrobinę droższy niż te, w których spaliśmy do tej pory! Centrum miasta z niską zabudową i niedużymi ulicami skupione jest wokół cytadeli, która obecnie pełni rolę magicznego parku ze starymi bramami wejściowymi, w które obecnie wrastają się potężne drzewa, świątynią, nieczynnym i starym wesołym miasteczkiem. Wokół płynie fosa oblegana przez wędkarzy.Wszędzie sklepiki, knajpki, restauracyjki, targi. Tutaj jedliśmy najlepszą zupę Pho podczas tej podróży, która stała się naszym gwarantem dobrze rozpoczętego dnia:-) Wieczorem atmosfera była weekendowa, balony, neony, masa ludzi na ulicach, małe wesołe miasteczka pełne dzieciaków, chodniki zapełnione krzesełeczkami, na których można przysiąść by napić się czegoś orzeźwiającego lub przekąsić.
A to była tylko środa!


Galeria zdjęć


Podróżujemy Razem w Co, gdzie, kiedy w Częstochowie


Maja i Bartek w podróży po Azji




środa, 1 maja 2013

Historia pewnej flagi

Naszemu motorowi  brakowało jednej rzeczy...

narysowaliśmy projekt flagi na kartce i wskazywaliśmy na kolory z otoczenia - wszystko jasne:-)

mierzenie i wykrajanie

Pani krawcowa wyszła z inicjatywą szukania dla nas kijka na flagę, po chwili dołączył ten Pan

Mission complete. Podziwiamy;-)