Co my tu mamy

niedziela, 27 stycznia 2013

Głupi ten, kto głupio robi

W HK na Peak zjeżdża się masa turystów, do samej kolejki, która wiozła nas na górę czekaliśmy ponad godzinę. Nic też dziwnego, że u góry jest centrum handlowe, w którym jest mnóstwo sklepów z pamiątkami, salon figur woskowych, barów, restauracji. Właśnie, restauracji...zwykle nie zwracamy uwagi na nie, ale ta była wyjątkowa!

 Pamiętacie Foresta Gumpa... jak w filmie założył firmę Baba Gump?!


                     One istnieją naprawdę :-) Oczywiście zostały zainspirowane filmem.





Przeczytałem w wiki, że jest to sieciówka jak MC czy KFC. Największa ilość restauracji znajdują się w USA, ale są także w Japonii, Meksyku, Malezji i właśnie w Hong Kongu.

Obok restauracji znajdował się sklep z różnymi rzeczami nawiązującymi do filmu. Np paletki do ping ponga z wizerunkiem Foresta, tablice blaszane z rożnymi cytatami z filmu, czapeczki z daszkiem w jakich chodził filmowy bohater itp. My zakupiliśmy do domu otwieracz do butelek w kształcie paletki do ping ponga z logiem restauracji Bubba Gump:-)






O samym menu niestety nie możemy nic więcej napisać, bo ceny były nie na nasza kieszeń. Hong Kong zmiażdżył nasz budżet ale może następnym razem ;-)

 Za to nie omieszkaliśmy zrobić pamiątkowych zdjęć. Przy sklepie znajdowała się ławka Foresta Gumpa, na której można przysiąść i zrobić sobie zdjęcie z walizką, pudełkiem czekoladek i jego wybieganymi butami Nike ;-)


Śmiejemy się, że jeden tekst z tego filmu pasuje do naszej podróży jak ulał:
"życie jest jak pudełko czekoladek, nigdy nie wiesz co ci się trafi" :-)



sobota, 26 stycznia 2013

King kongi, pierwsze promienie słońca, drapacze chmur, droga przez las pełna przygód i gościna u Pana Marka

(Hong Kong 10.01.13 - 15.01.13)

Około godziny 6 rano dojechaliśmy nocnym (kuszetkowym) autobusem z Xiamen do Shenzhen. Szkoda było wysiadać - tak dobrze nam się spało. Z dworca już tylko kilka kroków do przejścia granicznego z Hong Kongiem, które wygląda jak odprawa na lotnisku. Mieszkańcy HK sami się "odprawiają" przyciskając kciuk do skanera, co otwiera bramki. My podążaliśmy za turystami. Jeszcze tylko wyciągnięcie lokalnej waluty z bankomatu i idziemy na przystanek metra w stronę miasta.
Dostaliśmy wskazówki dojazdu w umówiony punkt od Pana Marka, który zaproponował nam gościnę. Potem jeszcze autobus, mini bus, prom i byliśmy na miejscu - dom znajdował się na półwyspie, miał swoją przystań, z balkonu było widać morze i zielone wzgórza.
Jedynym sposobem dostępu lądem do centrum sympatycznego, niedużego miasteczka był około 40 minutowy marsz przez wzgórze porośnięte tropikalnym lasem. Z przyjemnością pokonywaliśmy tę trasę.. do czasu, ale o tym za chwilę.








No dobra, do rzeczy. HK jest ogromne, składa się z dwóch większych wysp i części na stałym lądzie tzw Nowe Terytoria. Do tego wszystkiego dzielnice, są bardziej jak miasta i tak też się je nazywa. My odwiedziliśmy turystyczne "must see": na wyspie Hong Kong: drapacze chmur i nowoczesna architektura, najdłuższe na świecie schody ruchome, choć nie w jednym ciągu, "mid levels elevator" - super - które rano jadą w dół do dzielnicy biznesowej, a po godzinie chyba 10 w górę, do dzielnicy mieszkaniowej przecinając dzielnicę barów i restauracji (zapewne powstałych dość niedawno ze względu na turystów), ogród botaniczno-zoologiczny - warto zwłaszcza, że to miły odpoczynek od ruchliwego miasta, Peak i Peak Tram, a po drugiej stronie na lądzie: aleje gwiazd, Heritage (dawna siedziba policji morskiej) -piękna architektura, teraz jest to centrum handlowe i restauracje, Wielkiego Budde na wyspie Lantau. Na lądzie warto też było odwiedzić ogród w stylu chińskim ze świątynią buddyjską (nie podawany w przewodniku) oraz ptasi targ przy stacji metra Prince Edward - bardzo nam się podobał (przed chwilą przeczytał, że nie warto tam się zjawiać ze względu na smutny widok np. masowe głaskanie papug przez turystów. My byliśmy przed samym zamknięcie, oprócz nas nie było prawie nikogo z oglądających, żadnemu ptaku nie działa się krzywda. A to, że w klatkach...no cóż, to taki duży sklep zoologiczny w końcu).



















Jeszcze wspomnę o środkach transportu, który był wyjątkowo różnorodny: metro, promy, autobusy piętrowe, minibusy, tramwaje. Za wszystko płaciliśmy miejscową kartą octopus, za którą nam jednak przyszło dopłacić na koniec po 9 HKD, za zwrot przed upływem 3mieś, ale to wciąż najwygodniejsza forma płatności. A HK jest ogromny, więc na nogach nie ma szans by go złazić. Jak już jesteśmy przy pieniądzach... Ceny wbijały nas w ziemię. Dolar HK nazywaliśmy King Kongiem, który za nic miał nasz dzienny budżet, mimo, że za nocleg przecież nic nie płaciliśmy (ogromne podziękowania dla Pana Marka, pozdrawiamy:-).

Jednak najbardziej w pamięć zapadło nam miasteczko Sai Kung, obok którego mieszkaliśmy przez ten czas. Spędzając w nim leniwą niedzielę i kilka popołudni mogliśmy podpatrzeć mieszkańców. Wielu z nich to biali, którzy mieszkają tam na stałe a ich styl życia wydaje się bardzo przyjemny, w dużej mierze związany z wodą (oczywiście nie chodzi o rybołówstwo a o żeglarstwo, budownictwo w sąsiedztwie zatoki itp). Miasteczko, jak każde w HK, posiadało świetną infrastrukturą - publiczne boiska i obiekty sportowe, na których zawsze coś się działo. Było to też miejsce, w którym psy cieszyły się specjalnymi względami, choć powątpiewam czy były z tego powodu w siódmym niebie. I tak były całe centra kosmetyczne dla nich, basen, sklepy z akcesoriami, właściciele wozili je w wózkach (dokładnie takich jak dziecięce spacerówki tylko z płaskim dnem). Był też ogród warzywno-botaniczny, takie centrum edukacyjne dla dzieci z zakresu agrokultury/biologii. Jednym słowem, przyjemnie.

Do pewnego czasu przyjemne było też chodzenie przez las z miasteczka do domu na półwyspie. Jak wspominałam był to całkiem spory kawałek.  Pewnego razu zdarzyło nam się wracać w środku nocy. Weszliśmy w las i....coś za nami szło w krzakach...po chwili okazało się, że jest tego więcej... Gdy Bartek nakierował latarkę w tamtą stronę było widać oczy. Niepokoiło nas, że te niewiadomo jakie zwierzaki wcale się nas nie boją... Że nie znamy tutejszych leśnych realiów postanowiliśmy się wycofać i pójść na prom. Okazało się, że o tej godzinie już nie pływa, co było jednak do przewidzenia. Co robić?!

 No trzeba przez las. Wzięliśmy po bambusie do ręki, po latarce, Bartek w kieszeni miał nóż w drugiej gaz i w drogę. Hałasowaliśmy ile wlezie już od samego początku. Pomogło. Po 40 minutach w ciemnościach byliśmy w domu. Myśląc, że to było ryzyko. Nie dalej jak na drugi dzień, okazało się, że spacer do domu zeszłej nocy to był pikuś w porównaniu z tym, z czym zmierzyć się musieliśmy tego dnia. Gdy niespodziewania nasze zwiedzanie HK się przedłużyło, okazało się, że znów wracamy po ciemku, tym razem jednak nie mieliśmy ze sobą żadnej latarki, ani noża, ani gazu. Oczywiście prom już nie kursował. Nie ma wyjścia, idziemy przed siebie. Patrzymy - idzie miejscowy z latarką. Hm może idzie tam gdzie my. Trzymamy się w bliskiej odległości od niego. Skręca, niedobrze. Zagaduje o latarkę, czy by nie pożyczył. Pan oferuje, że nas odprowadzi. Oczywiście okazuje się, że się nie zrozumieliśmy i przy linii lasu Pan wybucha śmiechem na hasło, że my przez ten las idziemy do domu. Mówi, że dalej nie pójdzie, że las jest niebezpieczny i że on jest w drodze do pracy - jest ochroniarzem w przystani jachtowej. W końcu uzgadniamy, że pożyczy nam latarkę a my mu ją jutro zwrócimy o 6 rano, bo wtedy kończy zmianę. Na do widzenia mówi jeszcze, żebyśmy nie wchodzili w las, bo tam jest niedźwiedź. A to nowość, wcześniej ostrzegana nas tylko przed małpami i dzikami. Znów sięgamy po pałki z bambusów i w drogę szybkim marszem z dużą ilością hałasu. Tak sobie myślimy teraz, że Pan mówiąc niedźwiedź może myślał o dziku... Z którym na do widzenia się spotkaliśmy, idąc już z plecakami ostatniego dnia. Pojawił się na naszej drodze po czym wycofał  się i Hrumknął na nas z za krzaka. Może mówił "nara" ;-)




kuchenne rewolucje ;-)

Już w pierwszych dniach skończyły nam się "zapasy z domu". Żywimy się tylko tym, co znajdziemy na ulicy. Dosłownie ;-) Ponieważ, zarówno w Chinach jak i Tajlandii,  na ulicach jest pełno małych jadłodajni i wózków z jedzeniem, na których można znaleźć: zupy, owoce, grill, wok, przeróżne rzeczy w cieście smażone na głębokim oleju, każdy specjalizuje się w czymś innym. Zazwyczaj takie wózki z jedzeniem występują stadnie ;-) tzn są ulice wzdłuż których ciągną się takie kramiki z lokalnym jedzeniem. Uwielbiamy chodzić między nimi, przyglądać się co i jak jest przyrządzane i wybierać, co spróbujemy tym razem.
Mimo iż wydawać by się mogło, że jedzenie miejscowych potraw zwłaszcza sprzedawanych na ulicy mogło by nam zaszkodzić,  to jednak wszytko jest dobrze, a jak by tego było mało strasznie nam smakuje, zarówno Chińska jak i Tajlandzka gastronomia (oczywiście podchodzimy do wszystkiego z głową i stosujemy między innymi zasadę jedz tam, gdzie siedzą miejscowi ;-)

Miejscowe potrawy nie mają nic wspólnego ze znanym w Polsce "chińczykiem". Jedzenia jest tutaj masa i to najróżniejszego poczynając od nudli z warzywami przez szaszłyki z kurczaka, ryby na patyku, krabach na parze, małżach grillowanych, na skorpionach i pszczołach z mrówkami zawiniętych w liść kończąc.





















Nie tylko sam wygląd potraw jest inny od tego znane nam z domu, ale przede wszystkim poznajemy mnóstwo nowych smaków.Niestety część z nich jest nam nie dostępna, bo tak ostra, że nie możemy przełknąć ;-) Ja nie lubię ostrego, Maja te słabsze próbuje..Oskar jeśli czytasz, to wiedz że tobie by się podobało :-)

Wiemy już jak smakuje np konik polny,  larwy, kałamarnice... ale nawet ryż z warzywami smakuje tutaj inaczej, dużo lepiej :-)

Jednak nie wszytko złoto co się świeci... przekonaliśmy się o tym wczoraj będąc w Tracie. Na miejscowym nocnym targu zauważyłem pięknie wyglądające stoisko "cukiernicze". Ciasta, ciasteczka, galaretki i wszytko w przystępnych cenach SUPER jestem w raju. Nakupowałem więc dużą ilość wszystkiego po jednym :-D
Jednak gdy próbowaliśmy to zjeść okazało się, że ze wszystkich "cukierków" tylko dwa względnie nam smakują :-/
Wbrew temu, co możecie pomyśleć, nie żałuję...jeszcze nie raz kupię takie cudaki :-) To jedna z tych rzeczy, która powoduje, że w pełni doświadczamy egzotyki danego miejsca. 

Ogromną frajdę sprawiają nam również...soki i shaki owocowe. Tutaj zawsze, gdy kupuje się soki od miejscowych, są one naprawdę ze świeżych owoców...mandarynki, banany, arbuzy, ananas, papaya itd
W Polsce trzeba płacić za mała szklankę 7-10 zł. Tutaj świeży sok w dużej szklance w turystycznym miejscu można kupić za 3zl :-)

To jeszcze wspomnijmy czym się tu je. Każdy wie, że w Chinach - pałeczkami. Bardzo nam się to podobało, całkiem nieźle szło, więc kupiliśmy sobie garść pałeczek (każda para inna) do domu. W Tajlandii częściej niż pałeczkami je się sztućcami. Ale nie tak jak u nas:-) Tutaj korzysta się z łyżki i widelca - widelcem się rozdrabnia i nakłada na łyżkę.

piątek, 25 stycznia 2013

W poszukiwaniu bezludnej wyspy i rajskich plaż

W zimnych Chinach marzyliśmy o wysokich temperaturach. W Hong Kongu, mieszkając na spokojnym półwyspie z przejrzystą wodą, pomostem i bujną zielenią stwierdziliśmy, że nie wracamy do Chin tylko lecimy prosto na południe. Ta decyzja nas uskrzydliła. Znaleźliśmy tani lot z Air Asia prosto do Bangkoku i tak wylądowaliśmy w Tajlandii. (Do tego etapu podróży jeszcze w opisach wrócę, ale teraz chciałabym opisać nasz pobyt na wyspie Koh Chang, siedząc właśnie w altanie z dachem palmowym nad samym morzem.)



Nie mamy przewodnika, ale wiedzieliśmy, że szukamy wyspy z pięknymi plażami, przejrzystą wodą i jak najmniejszą liczbą turystów. Z przeczytanych artykułów i opinii na forach te kryteria spełniała wyspa Koh Chang blisko granicy z Kambodżą. Po przyjeździe okazało się, że w ostatnim czasie liczba hoteli, domków i turystów powiększyła się znacznie, ale nie ma tu tłumów. Są za to wyższe ceny i nie w każdej wiosce można się stołować na ulicy. Dotarliśmy tu bez problemu nocnym autobusem z Bangkoku a potem promem.

Spędziliśmy tu cudowny tydzień. Oprócz urokliwych plaż, odbyliśmy też naszą pierwszą jazdę skuterem, mój pierwszy raz na kajaku, Bartka polowanie na kokosy. Najwięcej wrażeń, obok świetnych bungalowów w nieco wyższym standardzie, na które dwukrotnie sobie pozwoliliśmy, dostarczyło nam jednak wyruszenie kajakiem, wypełnionym ekwipunkiem, w poszukiwaniu bezludnej wyspy. Odwiedziliśmy 5 wysp/wysepek z czego wybraliśmy tą wymarzoną  i spędziliśmy na niej noc i poranek. Tylko komary przypominały nam, że nie jesteśmy w raju. To przez nie, przy 30 stopniach musieliśmy spać w śpiworach przykryci po koniuszek głowy, budząc się co chwile, żeby wstać i się ochłodzić, wachlując się przy tym chustą i ręcznikiem jak koń ogonem. Podczas takich spacerów w te i z powrotem (plaża była malutka, reszta to skały i las) obserwowaliśmy nocne łowienie kałamarnic nieopodal wysepki oraz morskie algi świecące na niebiesko jak świetliki. Rano, wschód słońca i kąpiel z rybkami podpływającymi pod sam brzeg.



Dzisiaj wyjeżdżamy i kierujemy się w stronę Parku Narodowego na pn.-wsch. kraju. Trochę informacji jest też dodanych przy zdjęciach na profilu FB, Podróżujemy Razem które dzisiaj wrzuciliśmy.

Tyle się dzieje, że ciężko wszystko tutaj opisać, zwłaszcza, że czas na to i dostęp do sieci też jest ograniczony, dlatego jesteśmy otwarci na sugestie dotyczące tematów poruszanych w postach, może czekacie na jakieś konkretne info? W razie sugestii, pytań dawajcie znać w komentarzach:-)




czwartek, 17 stycznia 2013







Więcej zdjęć pod adresem fejsbukowym, na Podróżujemy Razem: zdjecia z Chin





Za nami już Hong Kong, niebawem coś więcej na ten temat.
Tymczasem gorące pozdrowienia z Bangkoku:-)

niedziela, 13 stycznia 2013

Odwiedziliśmy dwa kolejne miasta (wielkie): Huangzhou i Xiamen. To pierwsze przywitało nas zimą, którą z taką ulgą zostawialiśmy w Polsce. Po dojechaniu na stację kolejową (wielką) szybko wyskoczyliśy w autobus. Pozostawała nam jeszcze przesiadka i zmiana linii. To też bardziej lub mniej sprawnie nam poszło. Następnie należało wysiąść na dobrym przystanku - miał być przy ZOO. W Chinach jednak nie jest to oczywiste oznakowanie zwierzyńca, toteż wykonałam piękny rysunek zwierząt w klatkach, co by osoba pytana nie miała wątpliwości gdzie chcemy dojechać. Plan był dobry, tylko napotykani w autobusie mieszkańcy mieli sprzeczne informacje na temat tego czy autobus, którym jedziemy, aby na pewno staje przy ZOO (na czele z kierowcą, który kategorycznie mówił "no! no!". Droga była długa, ale w końcu zobaczyliśmy za oknem tabliczkę, o którą nam chodziło i wysiedliśmy przy ZOO.




Hostel okazał się zamieszkany przez sporą grupę młodych ludzi, mimo braku sezonu, w tym po raz pierwszy przez osoby "z zachodu" - Włoszki kończące swoją wymianę studencką. Skutkowało to nocą integracyjną -  odwiedzinami w taniej, smacznej jadłodajni, w której nie musieliśmy się martwić co i jak, bo byliśmy z grupą chińskojęzyczną - uff - oraz tańcami - a jakże! ;-) Przemiłe, radosne osoby!


Następnego dnia wstaliśmy skoro świt - o 13 - wygrzebaliśmy się z pod dwóch kołder (plus spania w jednym łóżku, a z konieczności opłacania dwóch miejsc = dwóch kołder) i ruszyliśmy zdobywać Jezioro Zachodnie - główną atrakcję miasta. Zimno było i mgliście, co miało swoje zalety - niewielu zwiedzających i tajemniczą atmosferę. Brakowało jednak możliwości pooglądania kwitnących lotosów i przycupnięcia gdzieś nad wodą. Miasto pod względem estetycznym bardzo ładne, z miejscami dla pieszych. Nie spotkaliśmy typowego starego miasta z targiem, smrodkiem i codziennym zamieszaniem. Była za to tradycyjna dzielnica przerobiona na deptak ze sklepami i muzeami (była historyczna apteka z chińską medycyną naturalną i leczeniem robaczkami lub nalewkami z węża oraz muzeum artysty tworzącego z mosiądzu i brązu, którego dzieła zdobią miasto.


Były też długie Polaków z Chinką rozmowy na tematy różne, między innymi o zarobkach - nasze polskie realia nawet chińczyka zadziwiły... Nas z kolei zaskoczyło, że choć Chiny wydawały mi się krajem wybitnie dumnym ze swojej kultury, tradycji, uważającym się za pępek świata, charakteryzującym się wręcz szowinizmem kulturowym wobec innym nacji - na co wskazywały artykuły, które czytałam przed wyjazdem - to podobno bardzo chętnie zatrudnia się przybyszy z zewnątrz do pracy, "biała buzia" dodaje prestiżu (?), a chińczyk choć by miał świetną znajomość angielskiego, jako nauczyciel języka zarobi mały ułamek (jeśli w ogóle zostanie przyjęty) tego, co dostanie cudzoziemiec (nawet bez kwalifikacji do nauki angielskiego). [źródło: pewna bardzo sympatyczna i pomocna młoda Chinka, szukająca pracy w odwiedzanym przez nas mieście)

A teraz leżymy w lekko zagrzybiałym łóżku w mieście Xiamen, w samym centrum starego miasta, które potwierdza moje spostrzeżenie co do charakteru tych dzielnic w Chnach. To stare miasto jest najbardziej brudne i duże z tych do tej pory odwiedzanych. Tutaj mięso ma jeszcze pióra, ryby próbują złapać tlen w płuca, głowy kóz są jeszcze ciepłe, flaki przyklejają się do podeszwy butów (zwłaszcza już pod wieczór) i pierwszy raz od tych zapachów wszystko podeszło mi do gardła. Ale jest też ogromną, dotąd przez nas nie spotkana ilość straganów z jedzeniem - pycha, tanio - byliśmy zachwyceni. Są też ekstremalnie wąskie uliczki z których wchodzi się do domów. Dużo osób po prostu mieszka nad swoimi sklepami (takie zabudowane antresole). Zastanawiamy się, czy ten parter zawsze był używany w celach handlowych, czy dopiero współcześnie tak je przerobiono. 


 Nie mając mapy trochę pochodziliśmy w kółko, trochę już się też zmęczyliśmy klaksonami i tłokiem wiec pojechaliśmy miejskim autobusem na plażę - było słonecznie, prawie pusto, cicho. Potem byliśmy gotowi wrócić do centrum - w drodze powrotnej odkrywaliśmy skarby miasta, o których przewodnik ani tablica informacyjna w hostelu nie wspominały: tory kolejowe świetnie przerobione na interesującą ścieżkę dla pieszych (zakaz wjazdu rowerom i skuterom - jupii), klasztor (?) buddyjski z zakamarkami, ołtarzami umiejscowionymi w ogromnych głazach oraz stadion z pięknym,tradycyjnym budownictwem.


 Z kulinariów: jemy coraz więcej i coraz śmielej. W tym momencie jesteśmy nad morzem, więc w większości potraw (np takim ryżu z warzywami) kryją się morskie zwierzątka (np. małe krewetki) lub taka sobie kulka z mięsem pachnie rybą - co sprawia, że nie ufam tutejszemu menu - nie lubię frutti di mare (tylko ryby bym jadła, których też tu jest dostatek). Bartek z kolei zaczaja się na kraba - to taki niespełniony Bartkowy smak - kiedy w Chorwacji złowił kraba, który po przyrządzeniu na grillu okazał się być bezmięsny. Tutejsza kuchnia słynie także z orzeszków przyrządzanych na różne sposoby, są np orzeszkowe zupy i orzeszkowe sosy do makaronów:-) Pewną barierą jak na razie jest to, że trochę siada nam psychika podczas posiłków - nigdy nie wiemy, co właściwie jemy... Trzeba też uważać przy składaniu zamówienia. Po pierwsze, uwaga ile sobie czego życzymy. Należy pamiętać, że Chińczycy inaczej pokazują cyfry na palcach. Nasze "dwa" to u nich "osiem". I tak odeszliśmy raz od stoiska z całą reklamówką nadziewanych (szpinakiem z jajkiem i..niespodzianką) klusek parowych nie rozumiejąc z początku dlaczego;-) Swoją drogą najedliśmy się my i jeszcze jakiś starszy Pan, któremu nadmiar oddaliśmy. Nigdy nie ma też pewności, czy sprzedawane jest coś na sztukę, deko, czy kilo i tak prosząc tylko o jedno, można dostać jeden, ale kilogram... Nie znając języka z pewnością jeszcze wiele niespodzianek, zwłaszcza tych kulinarnych, nas tu czeka.


1.01.2013-4.01-2013

Szanghaj - dojechaliśmy jak już było ciemno. I zaczęliśmy iść przed siebie z nadzieją, że centrum będzie pełne hosteli. Nie było;-) Na szczęścia mamy ze sobą przewodnik, który podawał (tylko) jeden adres, w świetnej lokalizacji jak się okazało. Tam miejsc brak (jak wszędzie ze względu na nowy rok-powiedział nam pan z recepcji). Ale obsługa pomocna: mogliśmy skorzystać z komputera, telefonu. Już mieliśmy jechać do couchsurfera, który co prawda zaoferował nam oprowadzenie po mieście a nie nocleg - ale mu się, że tak powiem narzuciliśmy. Koniec końców przyszedł szef hostelo-hotelu i powiedział, że ma taki oto niezaspecjalny pokój pracowniczy z kilkoma łóżkami i po niższej cenie możemy się tam przespać. Cały pokój był tylko dla nas, ciepły, obok łazienki z pralką z której maksymalnie skorzystaliśmy. Miejsce nam przypadło do gustu, świetna okazja. Udało nam się ich namówić, żeby i drugą noc tam przespać zamiast przenosić się do droższego pokoju hostelowego z osobnymi sypialniami dla kobiet i mężczyzn.



Co do samego miasta - bardzo europejska architektura, jedynie na starym mieście poczuliśmy, że jesteśmy w Chinach - pierwszy kontakt z małymi uliczkami, ściekami, tłumem, masą zapachów przeróżnych - ładnych i nieładnych. Ale szokujące było to, że nam europejczykom stare miasto kojarzy się z najbardziej reprezentatywną stroną miasta - że ładnie, że czysto, że sami turyści, że życie lokalnych mieszkańców tam się nie koncentruje. A tu jest na odwrót, stare miasto to dzielnice gdzie pełną parą toczy się  życie mieszkańców, gdzie jest dawna zabudowa tylko w małej części odnowiona, gdzie jest masa ulicznego jedzenia, ruch, gwar itd. Tak było w Szanghaju i tak jest w Suzhou, gdzie teraz jesteśmy. Zobaczymy czy dalsza droga potwierdzi to spostrzeżenie. Szanghaj to zdecydowanie drapacze chmur. Ciekawy widok - ale to nas nie bawi;-)




Wczoraj bez większych problemów dostaliśmy się pociągiem (280km/h!) do Suzhou - "Wenecji Wchodu". Jedyną trudnością okazało się znalezienie kas biletowych - które były w zupełnie innym budynku! W końcu udało się policjantowi znaleźć dziewczynę w miarę anglojęzyczną, która nam wskazała kierunek. Przy samym dworcu było dużo maszyn do samodzielnego kupna biletów - wygodne to i całkowicie rozładowujące kolejki, ale my - nieposiadający chińskiego dowodu osobistego nie mogliśmy z nich skorzystać. Oznacza to, że "system" wie kto i dokąd się wybiera! Dla nas nie do pomyślenia, że podróżując w obrębie własnego kraju, nawet na niedługich strasach, trzeba się wylegitymować.


W dotarciu do zarezerwowanego hostelu pomogli nam: panowie policjanci, dwaj różni panowie dozorcy, panie z dwóch różnych hoteli, kierowca autobusu. A chętnych było nawet więcej! I tak wspólnymi siłami, wydzwaniając do hostelu z różnych miejsc, w końcu dotarliśmy;-) Mamy tu ciepłe łóżko, ale poza łóżkiem jest już zimno, bardzo. Mamy też w pokoju bezprzewodowy internet - więc mogę napisać. Oprócz ludzi w hostelu są też zwierzątka - koty przymilasy i psy - uroczo;-)

Miasto Suzhou - z kanałami, niską zabudową, ogrodami i pagodami jest bajeczne. Efekt nieco psuł śnieg, który bezczelnie zaczął na nas padać. Ale i tak chodziliśmy cały dzień i podziwialiśmy. Tutaj już raczej nie ma angielskich podpowiedzi - ale nie mamy problemów z orientacją. I tu już są Chiny pełną gębą.

Zaczynami wprowadzać do menu coraz więcej egzotyki. Same nowości smakowe. Czujemy się dobrze ;-)
Ceny też nas zadowalają.


Tylko istnieje lęk we mnie, że nas przejadą - samochody, skutery, rowery, motorowery - jeżdżą z każdej strony i a nic mają czerwone. A co gorsza jednoślady jeżdżą na prąd - w ogóle ich nie słychać.

Prawie nikt nie mówi po angielsku, to rzadkość, na prawdę, nawet na dworcu w Szanghaju. Więc zaczęliśmy tworzyć swój podręczny słowniczek polsko-chiński. Jeszcze wymowa pozostawia dużo do życzenia, bo chyba nie do końca nasz chiński jest rozumiany:-)

Jesteśmy szczęśliwi i chyba do końca jeszcze nie wierzymy, że to się dzieje na prawdę, że zostajemy tu na tak długo i tyle mamy do zobaczenia:-)