Co my tu mamy

wtorek, 30 kwietnia 2013

W stronę południa - Dzienniki motocyklowe cz.4


16-19.04.2013
Trasa: Wioska ze szkołą gdzieś na drodze 279 - Pho Rang (od tego momentu zaczęliśmy kierować się na południe) -  Wioska 15km przed Yen The - Jezioro Thac Ba (droga nr 70) - Son Tay (drogą nr 319, 32c, 32).

Mieliśmy szczęście znajdując bezpieczne schronienie w szkole, bowiem od rana zerwała się straszliwa ulewa i wicher.


 Jak to w górach bywa, pogoda jest zmienna i po kilku godzinach zaczęło się przejaśniać. Błoto i kałuże na drodze jednak został, co dało nam w kość. Po drodze zatrzymaliśmy się w mieście Pho Rang, gdzie zrobiliśmy zakupy na targu, posiedzieliśmy na ulicy na malutkich, plastikowych krzesełkach (jak już chyba wiecie, to tutaj bardzo popularne) i...a to pokażemy wam w osobnym poście;-) Przed zmierzchem odbiliśmy na boczną drogę w stronę miasta Yen The w poszukiwaniu pagody i noclegu u miejscowych. Tym razem nie było tak łatwo, ale znów okazało się, że Wietnamczycy to gościnny naród (do czterech razy sztuka;-)) Całą wioska już wiedziała, że tam przyjechaliśmy i przy szukaniu gościny mieliśmy liczną publiczność. Tym razem zamieszkaliśmy na chwilę w nowym domu murowanym, z wysokim dachem pokrytym pięknymi dachówkami z liści palm. Dom składał się z jednego pomieszczenia, gdzie strefy były wydzielane za pomocą "zasłon", kuchnia jak zawsze była na zewnątrz, a za łazienkę standardowo służył kawałek wylewki na dworze z wiadrem wody i miseczką do polewania. Nasi gospodarze chyba nawet wyszli z domu, żebyśmy mogli się tam umyć. Wokół domu był staw hodowlany, więc nie zdziwiło nas, że zostaliśmy ugoszczeni rybkami (suszone a następnie grillowane małe rybki, po kilka wkładanych miedzy rozciętego bambusa i związane na końcu sznurkiem z bambusa). Oczywiście do naszych frytek (tym razem wyszły wyborne!) dostaliśmy garnek ryżu. Po raz pierwszy nikt nie chciał się do nas dołączyć. Na szczęście śniadanie zjedliśmy już wspólnie. W nocy obudził nas mężczyzna, który chciał od nas paszporty, z początku był przez nas spławiany aż dotarło do nas, że to policjant! Coś tam sobie spisał z tych paszportów, podziękował i pojechał. Rano w domu zebrała się cała familia, 6 braci od rana konsumowało wódkę ryżową (środek tygodnia, 7.30 rano;-) a wokół siedziały ich żony i biegała dwójka dzieci. Potem jeszcze za nieduże pieniądze naprawili nam flaka w tylnym kole i po długich pożegnaniach (rąk do uściśnięcia było wiele) najedzenie ruszyliśmy w  dalszą drogę.


Marzyło nam się biwakowanie nad brzegiem jeziora, więc podjęliśmy kolejną próbę zrealizowania tego pomysłu. Niestety i tym razem to nie było to, choć Ho Thac Ba było ciekawsze od tego odwiedzonego poprzednio to nie zauroczyło nas (wciąż większość brzegu jest niedostępna, powstało kilka "kurortów" i hoteli, gdzie z boku znalazłoby się miejsce na biwakowanie; można też popływać łódką lub na "bananie" albo po prostu się pokąpać). Na jeziorze zainteresowały nas pływające domki. Chętnie byśmy w nich zamieszkali na jedną noc, niestety były już "out of service".

Od przemieści miasta Pho Rang wzdłuż drogi 70 na południe, mieszkańcy w zdecydowanej większości zajmują się produkcją oklein z drewna (cienkie drewniane okleiny na np meble). Wzdłuż pobocza suszyła się ich ogromne ilości. Nie brakowało też ciężarówek na drodze, które gotowy towar zabierały .W jednym z zakładów zatrzymaliśmy się, aby zobaczyć jak wygląda proces ich powstawania.



Tego dnia przejechaliśmy długi odcinek (jakieś 250), co było możliwe dzięki płaskiej powierzchni, na którą w końcu wyjechaliśmy oraz świetnej, nowej drodze bez ciężarówek, którą mieliśmy szczęście jechać (32c). Dzięki temu tamtą noc spędziliśmy już w hotelu w mieście Son Tay. W końcu prysznic! :-D

Galeria zdjęć


środa, 24 kwietnia 2013

Na wakacjach w barze "pod bambusem". Dzienniki motocyklowe cz.3.


Jeszcze przed wyjazdem  z Dien Bien Phu poszliśmy na pyszne śniadanie - zupa Pho w jadłodajni i pierogi z ciasta drożdżowego od ulicznej sprzedawczyni. Najedzeni wsiedliśmy na motor. Czekała nas długa droga na wschód. Znów zrobiliśmy sobie przerwę w tym klimatycznym miejscu z bambusami, rzeką itd, o którym wspominałam w  części 2. Właściwie to miejsce, to nie typowy bar. Co prawda jest piwo i napoje z lodówki plus trzy przekąsek na zimno, ale jest to jednocześnie dom właścicieli. W dole płynie rzeka a po drugiej jej stronie na zboczu stoją tradycyjne domy. Piaszczystą ścieżką chodzą bawoły i mieszkańcy wioski. Gdy po raz drugi zawiśliśmy w hamakach pod bambusami, sącząc sobie zimne napoje stwierdziliśmy, że za bardzo nam się tu podoba, żeby jechać dalej. Zostaliśmy. Właściciele zgodzili się, żebyśmy się rozbili na noc. Tego dnia poleżałam w hamaku z książką, którą zakupiłam w Hanoi, Bartek podreperował motor, pokąpaliśmy się z dzieciakami w rzece, umyliśmy i pomalowaliśmy naszą hondę. A do tego zaproszono nas do spania w domu i została nam udostępniona kuchnia. Wieczorem jeszcze wspólna posiadówa i wyjście do kumpli z gospodarzem, gdzie też zostaliśmy ugoszczeni. "Żyć, nie umierać"!



Druga część drogi 279, na północny-wschód od miasta Tuan Giao była ciężka. Spore fragmenty drogi to było błoto, żwir lub dziury a czasami wszytko na raz. Zwłaszcza w okolicach nowo powstającej tamy, gdzie na terenach tych było widać wyraźną ingerencję człowieka w naturę - budowa tamy spowodowała zalanie dolin i sprawiła, ze roślinność do poziomu wody wymarła. Całe wzgórza były rozkopane, dla niewiadomych dla nas celów (poza tym, że pod nową drogę i ich infrastrukturę).


Dzień zakończył się udaną próbą zanocowania w szkole. Przy szkołach jest bowiem skromniutkie (w większości przypadków) zaplecze mieszkalne dla nauczycieli. Nam się dostał jeden z lepszych pokoików - higienistki, której najwyraźniej brakowało. Mogliśmy też sobie ugotować kolację i skorzystać z "łazienki" ;-) do łóżka pod moskitierę wygoniła nas już o 19.30 chmara owadów i tym podobnych...





Więcej zdjęć



Dien Bien Phu


"Około godziny 18.15 pod osłoną ciemności żołnierze wietnamscy osiągnęli opuszczoną transzeję stanowiącą zewnętrzny obwód obrony "Béatrice". Stąd do okopów legionistów pozostało jeszcze 200-400 m gołego pola, oczyszczonego przez załogę z wszelkiej roślinności. Nagle powietrzem wstrząsnął krzyk "xung phong" ('naprzód") atakujących falami Wietnamczyków...."

Książek na temat bitwy pod Dien Bien Phu napisano wiele zarówno po jednej jak i po drugiej stronie. Jakie by nie były wersje wydarzeń jeden fakt jest niezaprzeczalny. Ta bitwa zakończyła okres panowania Francji w Indochinach i pozwoliła Wietnamczykom na uzyskanie niepodległości. 


Do Dien Bien Phu dotarliśmy wcześnie rano, noc mieliśmy spędzić nad jeziorem w okolicach, gdzie kiedyś był bunkier generał Giapa (zostały tylko szczątki). W dolinie obecnie jest duże miasto, na cały nasz pobyt spotkaliśmy tylko jednego "białasa" z Włoch. Reszta turystów to Wietnamczycy. Dla nich to miejsce jest szczególne. W muzeum, które odwiedziłem miały miejsce sytuacje, gdzie po zakończaniu filmu historycznego na temat bitwy Wietnamczycy wstawali i  bili  brawo. 

Miasto jest typowe, wąska zabudowa, targi z jedzeniem i  duży ruch motocyklowy. Jest położone w dolinie, jest tam też duże lotnisko.  Natomiast śladów sławnej bitwy nie trzeba szczególnie szukać. Jest ich sporo. Ogromny monument zwycięstwa na górze D 1, muzeum bitwy, bunkier francuskiego dowództwa, parę sztuk czołgów M24 Chaffee, cmentarz żołnierzy Wietnamskich,  most (zamknięty dla samochodów) oraz wzgórze A 1.     Więcej zdjęć









Dzienniki motocyklowe cz.2

[16-19.04.2013]    Ciąg dalszy północno - zachodniego Wietnamu, to już było: wioska około 35km przed Son La - Son La (+ Ban Mong) - Jezioro Pa Khoang - Dien Bien Phu (okoliczne wioski w dolinie)


Kolejnym przystankiem na naszej drodze było miasto Son La. Całkiem spore, jednak jak dla nas bez klimatu czy uroku. Dało się za to kupić kilka brakujących nam rzeczy, odwiedziliśmy muzeum i byłe więzienie francuskie. Deszcz uziemił nas na jeden dzień dłużej w tym mieście, co nie było takie straszne, bo zakwaterowanie mieliśmy przyjemne. Skorzystaliśmy też z okazji i pojechaliśmy na gorące źródła, do których prowadziła boczna, wiejska droga, która sama w sobie była atrakcją. Co do celu wycieczki, mocno się zdziwiliśmy, gdy go zobaczyliśmy. Ani to dla nas źródła były, ani gorące, ale kąpiel wzięliśmy.


Nieśpiesznie rano (a może powinnam napisać - chwile przed południem) wyjechaliśmy w kierunku Dien Bien Phu. Po zjeździe z drogi nr 6 na drogę nr 279 widoki były przepiękne!

Wioski i pola ryżowe poprzecinane małymi rzeczkami, występowały w akompaniamencie ostańców skalnych. Przy tej samej drodze mieścił się klimatyczny "bar" zatopiony w bambusach, z hamakami i z pięknym widokiem (przy coli i bia hoi;-) .


Przed miastem Dien Bien Phu zboczyliśmy z drogi, żeby zobaczyć jezioro i przy nim się rozbić z obozowiskiem. W rzeczywistości jezioro miało niedostępne brzegi a i otoczenie nie przystawało do mojej wizji. Tam gdzie była "plaża" i przystań stał pensjonat. Spytałam się właściciela (?) czy możemy za darmo rozbić hamaki, zgodził się i pokazał mi kilka miejsc do wyboru, stanęło na drewnianej wiacie. Po przeniesieniu wszystkich naszych bagaży z motoru do "chatki", ten sam pan chciał żebyśmy zapłacili 200 dongów (cena pokoju w hotelu!). Podziękowaliśmy i z powrotem wszystko załadowaliśmy na motor. W między czasie zrobiło się ciemno.

Kilka kilometrów w dół drogi zaczęła się mała wieś. Przystanęliśmy pod jednym z drewnianych, skromnych domków i zapytaliśmy o nocleg - "ależ proszę!" i od razu zaciągnęli nas na górę (domy na palach). Towarzystwo okazało się już mocno pijane tzn starsze małżeństwo było pijane a dzieci i wnuczkowie, nie. Tego wieczoru przez dom przewinęło się dużo ludzi, co nas uspokoiło, że to nie jakiś margines społeczny;-) Jak to ludzie "pod wpływem", emocji i czułości okazują aż nadto. I tak naściskaliśmy się z gospodynią sporo. Zostaliśmy ugoszczeni jedzeniem (ohydne;-P) i piciem (chcieli oczywiście polewać nam wódki ryżowej występującej tu w butelkach po coca coli, ale asertywnie odmawialiśmy; nagle Pani zniknęła i po jakimś czasie wróciła z napojami niealkoholowymi - było to ogromnie miłe z jej strony). Gospodarze rozlewali nam te napoje do ichnich kieliszków (ceramicznych, malutkich miseczek) tak abyśmy mogli wznosić toasty i stukać się z nimi. W Wietnamie dodatkowo dochodzi jeszcze uścisk dłoni po każdym "kielichu". Choć spaliśmy w śpiworach Gospodyni co chwila przynosiła jakiś ciężki koc i nas opatulała jak dzieci. Towarzystwo urzędowało do późnych godzin nocnych... a rano, wstali skoro świt. Był to najskromniejszy domek w jakim do tej pory spaliśmy, bez prądu i dostępu do wody, z paleniskiem w środku.



Do Dien Bien Phu mieliśmy zaledwie kilkanaście kilometrów. Po dotarciu rano na miejsce zostawiliśmy bagaże w guesthousie i pojechaliśmy tropić ślady historii (o tym poczytacie u Bartka:-).

Więcej zdjęć

PS. praktycznie o podróżowaniu na motorze: Trasa z Son La do Diem bien Phu to około 180 km. Dobra nawierzchnia, z licznymi podjazdami (przy naszym małym silniku, 2 osobach i pełnym załadowaniu ciężko się wdrapać). Czasowo wyszło nam około 5 godzin z dłuższym postojem w "bambusach". Spalanie motoru w górach wychodzi około 7 litrów (pełen bak) na około 300km. przy czym litr benzyny to 24.100 dongów (około 3,5 zł). Dziennie taki środek lokomocji wychodzi nam za osobę około 5zł (w górach). Motor pociąga jednak za sobą także oszczędności na noclegach i jedzeniu (dużo wozimy ze sobą tego co kupimy na targu czy w sklepie, jemy w gościach).

Muzeum Historii w Hanoi

W stolicy Wietnamu znajduje się wiele miejsc, które warto odwiedzić, aby poznać ten kraj lepiej. W Hanoi spędziliśmy 7 dni i zdarzyliśmy odwiedzić wiele  miejsc. Między innymi Muzeum Rewolucji, Muzeum Narodowe czy Świątynię Literatury. O innych miejscach pisała już Maja. Dla mnie obowiązkowym punktem  było oczywiście muzeum historii wojny i na tym się skupię ;-) Muzeum znajduje się na ulicy Diem Bien Phu czyli doliny (obecnie jest też tam miasto), w której w 1954r Viet Minh pod dowództwem Ho Chi Minha dał łupnia Francuzom (na własne życzenie) i rozpoczoł tym samym nowy okres w  historii Wietnamu. Bitwa zakończyła okres kolonialnego panowania Francji w Indochinach i doprowadziła do rozmów w Genewie, gdzie zadecydowano o podziale Wietnamu na dwie części.
 

Obok muzeum znajduje się również park i pomnik Lenina. Będąc w rezydencji Ho Chi Mina widzieliśmy nad jego biurkiem do pracy dwa portety: Marksa i Lenina. Wujek Ho jeździł sporo po świecie i  wielokrotnie bywał w Rosji.


Teren muzeum jest ogrodzone ceglanym murem, a na jego terenie znajduje się kilka budynków, wieża masztowa, dwa parki maszyn, sklep z pamiątkami i kawiarnia. Wystawy obejmują głównie XX wiek w szczególności okres walki z Francuzami a potem z Amerykanami i południowym Wietnamem. Muzeum trzeba dokładnie obejść, ponieważ jeśli nie zajrzymy do wszystkich kątów mogą nas ominąć ciekawe wystawy, gdyż są porozrzucane po kilku budynkach.
Muzeum jest otwarte przez cały tydzień wykluczając poniedziałki i piątki w godzinach od 08.30 do 11.30 (przerwa) i 13.00 do 16.30.
Koszt biletu to 10.000 dongów czyli około 1,50zl.








  Z ciekawych eksponatów: czołg T-54B, który zdobywał w 1975 Sajgon, sprzęt nurkowy dla południowo wietnamskich dywersantów szkolnych przez amerykanów, wyrzutnie z kutrów torpedowych, które uczestniczyły w "incydencie" w Zatoce Tonkińskiej (oficjalne przystąpienie USA do wojny). Sporo też sprzętu pilotów, którzy podczas bombardowań północy byli zestrzeliwani i trzymani w tak zwanym "Hanoi Hilton", ale do 5 gwiazdek to mial daleko ;-)



















 OSTRZEŻENIE!!!
Zdjęć z muzeum jest dużo. Osobą nie zainteresowanym militariami  grozi zanudzenie.
Wchodzisz na własne ryzyko ;-)

  Zdjęcia muzeum Historii 

czwartek, 18 kwietnia 2013

Pozdrawienia dla "Strzelców"

Ze strzeleckim pozdrowieniem z Wietnamu :-)

Wietnam, Hanoi
                                               Ze strzeleckim pozdrowieniem z Laosu  :-)

Laos, Vieng Xai

środa, 17 kwietnia 2013

Dzienniki motocyklowe cz.1

Takiego motoru zapakowanego w bok i w górę z jakim ruszyliśmy w drogę nie powstydziłby się nawet Azjata! ;-) Najbardziej obawialiśmy się wyjazdu z Hanoi. Trwało to bardzo długo, bo to na prawdę ogromne miasto... Ale daliśmy radę, tzn Bartek dał radę za kierownicą, ja dałam radę z nawigacją i z nie-panikowaniem :-) Wyjechaliśmy nie wiedząc co nas właściwie czeka. I super, bo tego uczucia już nam zaczynało brakować.


Z początku droga była ruchliwa, za miastem zaczęło się kolejne miasto itd. Nic ciekawego. Z czasem jednak pojawiła się przestrzeń, mniejsze miasteczka, góry. Minęliśmy najładniejsze pole golfowe o jakim wiemy, lecz niestety nie wpuścili nas do środka. Motor się spisywał, jedynie na dłuższych podjazdach brakowało mu mocy. Pierwszego dnia pokonaliśmy 140km do wsi Mai Chau, która okazał się bardziej turystyczna niż się spodziewaliśmy. Jest to okolica leżąca w dolinie, z polami ryżowymi, którą zamieszkuje ludność White Thai, mieszkająca w domach na palach.


Udaliśmy się do wioseczki zaraz obok po drugiej stronie pól ryżowych, o pięknym zielonym odcieniu,w której już turystów ani guesthouseów nie było. Postanowiłam wejść do ostatniego domostwa i zapytać się o nocleg, cena proponowana to 3zł. Za pomocą rysunków, migów i minimalnego osłuchania się z angielskim mojej rozmówczyni dobiłyśmy targu, 3zł ale za osobę. Z początku mieliśmy spać w hamakach rozbitych pod domem między palami, ale po powrocie z targu zostaliśmy zaproszeni na górę, do domu. Swoją obecnością sprawiliśmy wielką frajdę kilkuletniej córce naszych gospodarzy, która przyprowadziła na noc równie rozentuzjazmowaną koleżankę. Obie dziewczynki były wesolutkie i sympatyczne. Jak już ustaliliśmy kto gdzie śpi, jak mamy na imię itd, piekielnie głodni przystąpiliśmy z Bartkiem do gotowania. Swój mieliśmy tylko wok (nowy nabytek), nóż i produkty spożywcze. Mogliśmy skorzystać z kuchni naszych gospodarzy i ich naczyń. Gotuje się poza domem, w takiej kliteczce bez komina, oczywiście na ogniu. Zrobiliśmy mięso i coś w rodzaju frytek. Obierki z ziemniaków poszły dla świnek. Pod domem bowiem była mała farma, z krową, świnkami i pilnującym domu psem. Na koniec wszystko naszykowaliśmy, łącznie z 7 miseczkami dla każdego, aby dać do zrozumienia, że chcemy się z nimi podzielić (mama, tata, babcia, córka, koleżanka córki, my i był jeszcze nie jedzący bobas). Poczekaliśmy jeszcze, aż nasz gospodarz przyrządzi swoją potrawę (nie wiemy co to było, ale smakowało jak tabletka nospa, kojarzycie ten mega gorzki smak?!) i zasiedliśmy do..nie stołu nie było jak w całej Azji SE i Chinach:-), po turecku wokół okrągłej tacy z jedzeniem. Nikt się nie poczęstował naszym mięsem, co nas zdziwiło...możemy tylko snuć domysły czemu.


Wieczorem poszliśmy jeszcze wspólnie zobaczyć ogniska i zabawy młodzieży, która chyba przyjechała tam na wycieczkę szkolną. Tam od razu nas wypatrzyli chłopcy-wodzireje całej imprezy i wciągnęli do zabawy. Potem zostaliśmy wytypowani do odśpiewania piosenki, i to przez mikrofon! Daliśmy radę i zostaliśmy nagrodzeni mocnymi brawami:-D Takie rzeczy to tylko w Azji;-) Bobasowi jednak zabawa do gustu nie przypadła i dość szybko całą gromadką wróciliśmy do domu.



Nasza rodzinka miała mały domek na palach - jeden pokój, który w zależności od pory dnia pełni odpowiednie funkcje. I tak w nocy kładzie się maty bambusowe na bambusowej, prześwitującej podłodze, rozwiesza moskitiery i spanie gotowe. Dostaliśmy nawet pod głowę typową dla tej grupy etnicznej poduszkę pod głowę (chcieliśmy je potem odkupić, ale okazało się, że to prezent ślubny więc od razu odpuściliśmy). Choć spaliśmy na podłodze, pod spodem hałasowały nam świnie, zaraz obok spała razem cała ta rodzinka to była to jedna z najlepszych nocy w naszej podróży. Było trochę tak jak byśmy za dzieciaka spali w domku na drzewie razem ze znajomymi. Przyjemne uczucie.






Na drugi dzień zostawiliśmy rzeczy u nich, a sami poszliśmy pozwiedzać dalej okolicę. Na koniec pomogliśmy jeszcze w zaganianiu krów, dostaliśmy zaproszenie, aby odwiedzić naszych gospodarzy w drodze powrotnej, zapakowaliśmy motorek i ruszyliśmy dalej. A doświadczenie codziennego życia mieszkańców tych okolic, poznanie ich choć odrobinę (góry zamieszkują liczne mniejszości etniczne) było dla nas cudownym przeżyciem, dlatego postanowiliśmy doświadczać tego jak najczęściej się uda.

Drugiego dnia naszej motocyklowej drogi kierowaliśmy się dalej na północny zachód w stronę miasta Son La. Jakieś 100km przed nim, wzdłuż drogi, zaczęła płynąć rzeka. Okolica zapełniła się pięknymi widokami, wiszącymi bambusowymi mostami. Niestety w jednej z wiosek w tej okolicy odmówiono nam noclegu, a także nie zgodzono się na powieszenie hamaków, choć z początku wydawało się, że możemy. Po dwóch nieudanych próbach, gonieni już przez zbliżającą się burzę, nieco dalej, zostaliśmy przygarnięci przez pewną młodą Panią. Dom był większy, bogatszy, ale konstrukcja ta sama: pale, drewniane ściany, bambusowa podłoga (jakim cudem ona się nie zarywa?!). I chmara dzieciaków pobudzonych naszą obecnością. Tym razem było nieco trudniej z początku, bo Pani była speszona i kompletnie nie rozumiejąca po angielsku, a przede wszystkim dzieciaki z wioski chciały od nas pieniądze lub coś do jedzenia. My nic nie dawaliśmy, bo to nie wychowawcze, "paliliśmy głupa", że nie rozumiemy, za to Bartek małpował z nimi, pokazywał różne rzeczy i to też sprawiało im radość.


Tak jak poprzednio, mieliśmy zakupione mięso i siatę ugotowanego ryżu, który dostaliśmy od poprzedniej naszej gospodyni oraz trochę słodyczy i tym chcieliśmy wszystkich poczęstować. Przy kolacji okazało się jednak, że nasza rodzinka ma tylko dwójkę dzieci, a reszta została odesłana do domów.  Po nas jeszcze jedno danie przygotowywali gospodarze (pomagaliśmy sobie nawzajem w gotowaniu) tym razem była to pyszna fasolka. Po kilku miesiącach jedzenie "suchego" ryżu, ten podsmażony przez nas na sosiku po mięsie był niebem w gębie! Po kolacji nasza gospodyni sama z siebie wyciągnęła swoje tradycyjne stroje i ku naszej i swojej uciesze zaczęła mnie w nie ubierać. Potem jeszcze przyszły dwie panie z dziećmi, na telewizję. Tego dnia padliśmy szybko na "łóżko". Za ścianą było słychać lejący deszcze. Jak dobrze, że udało nam się znaleźć ciepłe schronienie. Rano pakowaniu motocyklu przyglądało się wiele osób z wioski. Pożegnaliśmy się z naszymi gospodarzami dziękując jak najładniej umiemy. Było nam miło, że nie oczekiwali żadnej zapłaty.

Więcej zdjęć
Film z wioski-dzieci naszej gospodyni :-)
Film z ogniska-Wietnamczycy śpiewają

Stało się, jest nas już troje!

Czyli rozpoczynamy nowy etap w podróży i teraz będą dzienniki motocykolwe ;-)

Już w Laosie zaczęliśmy myśleć o swoim środku lokomocji (pamiętacie pomysł z tuk tukiem?), który umożliwił by nam swobodniejsze poruszanie się poza utartym szlakiem. Tam też poznaliśmy chłopaka, który podróżował na motorze zakupionym w Wietnamie. Dowiedzieliśmy się od niego jak kupić motor, na co zwrócić uwagę, jak się jeździ, gdzie można się na nim przedostać, no i Bartek zaliczył swoją pierwszą lekcję jazdy. Potem trzykrotnie wynajmowaliśmy motor w Laosie utwierdzając się w przekonaniu, że to doskonały pomysł.

I tak po kilku dniach zwiedzania Hanoi przystąpiliśmy do intensywnego szukania motoru, który przewiedzie nas nie tylko po Wietnamie ale i po Kambodży, jak dobrze pójdzie. Wybór padł na popularną, starą Hondę Win. Nie jest to nic trudnego, bowiem prawie codziennie przybywa do Hanoi kilku turystów na motorach i sprzedaje je dalej kolejnym turystom. Jest kilka stron, na których takich ogłoszeń można szukać, plus ogłoszenia w hostelach. Można też kupić motor od dealera. My kupiliśmy od innej pary podróżników, wymieniliśmy łańcuch, olej, podreperowaliśmy hamulce i ruszyliśmy w drogę...

  Film 1
  Film 2
  Film 3




Hanoi

Nocnym autobusem (z karaluchami, a jakże) dojeżdżamy do centrum Hanoi. Orientujemy się w położeniu i kierujemy swoje pierwsze kroki do starego miasta, tu zwanego Old Quarter, aby znaleźć nocleg. Po pierwszej nocy mieliśmy się przenieść do hosta z CS jednak wbrew wcześniejszym zapewnieniom zostajemy spławieni telefonicznie i niestety cały pobyt spędzamy w hostelu. Są oczywiście plusy: żyjemy sobie w samym sercu stolicy, mamy w cenie ogromne śniadanie, jesteśmy niezależni a i łóżka są wygodne z wi-fi do tego;-)

Słyszeliśmy legendy o ruchu drogowym (skuterowym przede wszystkim) i faktycznie, ulice są zalane morzem skuterów, niektóre jak to azjatyckie motorki są zapakowane towarem bardziej niż bylibyśmy to sobie w stanie wyobrazić, a wśród tego wszystkiego piesi, w tym my, bo chodniki są zajęte przez sprzedawców i restauracyjki, knajpeczki z małymi krzesełeczkami (dużo zdrobnień, ale tak właśnie było;-))


Budynki są tu wąskie, bo podatek płaci się od szerokości frontu. Bardzo dużo architektury kolonialnej. Wiele budynków, zwłaszcza tych większych obecnie zaadaptowanych na placówki państwowe, jest w kolorze ciepłego żółtego, symbolizującego niegdyś króla. Nie brakuje też zielonych skwerów także w stylu kolonialnym. Jednym z symboli miasta jest jezioro Hoan Kiem w samym centrum, z Wierzą Żółwia i świątynią Ngoc Son, do której prowadzi charakterystyczny czerwony most.

Nie tylko w Old Quarter budynki są wąskie.
Uliczni sprzedawcy

W pierwszych dniach ograniczyliśmy się do bliskiej okolicy ze względu na moje zatrucie (pierwsze w podróży). Szwendaliśmy się po zatłoczonych uliczkach starego miasta odkrywając, że jest ono pełne lokalnego życia, sprzedawców, jedzenia. Nazwa uliczek odpowiada temu co niegdyś się na nich sprzedawało np. ulicy mat z samymi matami, ulica garnków z samymi garnkami itd. Do dziś coś z tego zostało i sprzedaż tych samych produktów gromadzi się w jednym miejscu, jeśli wyjdzie się odrobię za ściśle turystyczny obręb (tak, tak Bartek znalazł swoją ulicę z mundurami wojskowymi). 
Mauzoleum Ho Chi Minha
Umówiliśmy się też z chłopakiem z organizacji Hanoi Free Tour Guides, która jak nazwa wskazuje zajmuje się darmowym oprowadzaniem po Hanoi. Przewodnikami są tam studenci i absolwenci. Nasz przewodnik zabrał nas do Kompleksu Ho Chi Minha (Mauzoleum, park, domy w których mieszkał, gdyż odmówił mieszkania w Pałacu), na targ i do sklepu z tradycyjnymi obrazami (powstają na specjalnie przygotowanej powierzchni, ze skorupek jajek i muszli perłowych, następnie są malowane-coś w tym stylu;-)), gdzie za darmo pokazano nam i wytłumaczono cały proces ich powstawania (każdy z ulicy może do nich wejść i zostanie tak oprowadzony). Niestety trafiliśmy na chłopaka, który chce rozkręcić swój biznes turystyczny, więc czuć było że nie robi tego z powołania a z pragmatyzmu, i że ma nagrane punkty turystyczne, w których dostaje prowizję za przyprowadzenie gości (takie nasze odczucie). Niemniej jednak nieco nam opowiedział o życiu Wietnamczyków, a my zobaczyliśmy jaką autentyczną czcią i sympatią jest obdarowywany Wujek Ho. (Później tylko się utwierdziliśmy w tej opinii widząc np. jego zdjęcia wiszące w domach, czy bawiącą się młodzież śpiewającą wokół ogniska piosenki na jego temat). I tu się nasuwa taka dygresja, że komunizm w wydaniu Wietnamskim wygląda...dobrze. Po pierwsze, Ho Chi Minh faktycznie przywrócił Wietnam jego mieszkańcom, poprawił ich jakość życia, ale przede wszystkim dał im wolność. Wietnamczycy wierzą, że dzięki niemu otrzymali nowy (lepszy) Wietnam. Nasz przewodnik po mieście mówił, że wszystko mu się w jego państwie podoba, oprócz korupcji (zwłaszcza złą opinię ma policja). Jak tak oglądamy wystawy w muzeach, oglądamy jego dom, słuchamy historii o nim to wydaje się spoko gościem. Pamiętać jednak należy, że w Wietnamie panuje propaganda, i to że słyszymy to/widzimy z pierwszej ręki też może wynikać ze wczesnej socjalizacji, gdy dzieci od najmłodszych lat uczone są na temat poczciwego, wielkiego Wujka Ho. Aha, a na każdym wietnamskim dongu (są w papierkach tylko) widnieje nikt inny jak Ho Chi Minh (w sumie to też komunistyczna cecha, bo w Chinach był tylko Mao a w Laosie..jak mu było?!)

Hanoi to też duża ilość muzeów za przystępną cenę: M. Historyczne, M. Rewolucji (historia XXw.), M. Militarne, M. Kobiet, M. Etnograficzne.Więzienie Hao Lo. A do tego jeszcze Świątynia Literatury, Cytadela. Pewnie jeszcze coś. Jest co robić:-) Nam jeszcze kilka punktów zostało do odwiedzenia na przyszłość.


Miasto jest wielkie i zdecentralizowane. Tzn jest historyczne centrum, ale wyjeżdżając nawet na jego obrzeża ma się uczucie bycia w centrum (szerokie ulice, ogromna ilość sklepów, restauracji). Wystarczy jednak wejść w głąb zabudowań żeby znaleźć malutkie, wąziutkie dzielnice mieszkalne z lokalnymi sklepikami. Hanoi będzie nam się też kojarzyć z tymi małymi jadłodajniami i kafejkami na chodnikach. To już coś innego niż wózki z jedzeniem. Te działają stacjonarnie rozkładając się na chodnikach. Przeważnie za stół robi tacka położona na stołeczku. W takich miejscach siedzą zarówno elegancko ubrani Wietnamczycy jak i ci bardziej ubodzy, po prostu wszyscy. Przede wszystkim działają tak kafejki z kawą, red bullem i zieloną herbatą a do tego skubie się słonecznik. W Old Quarter (choć nie tylko) działają słynne miejscówki z tanim, pysznym (75gr) piwem z beczki tzw bia hoi. A do tego przekąski na ciepło i zimno - cudowne zakończenie dnia, które uskutecznialiśmy codziennie, jak tylko wydobrzał mój brzuch:-)

Nasza miejscówka. Po 2dniach już nas znali i bez zamawiania dostawaliśmy to co chcieliśmy:-)
Więcej zdjęć

poniedziałek, 15 kwietnia 2013

Pierwsze dni w Wietnamie - Sapa

Nocnym autobusem pojechaliśmy do przygranicznego miasta Hekou. Straszne było obudzić się w nocy i zobaczyć wokół siebie stado karaluchów! Jak się okazało super wygodne nocne autobusy (nie tylko ten jeden) oprócz nas lubią też robale. Skoro świt stawiliśmy się przy  granicy jeszcze przed jej otwarciem. Znów przeżyliśmy chwilę niepewności przy prześwietlaniu bagażu (pierwszy raz nam się zdarzyła taka kontrola na granicy), ale tym razem przetrzepywali inne pamiątki, nie te ostre;-) Wszystko było ok. Przekroczyliśmy most na Rzece Czerwonej i postawiliśmy pierwsze kroki w Wietnamie. W podróży nasłuchaliśmy się mnóstwa negatywnych opinii o tym kraju, a właściwie o jego mieszkańcach - że okropni, że oszukują na potęgę itd. Jak zwykle bardzo się cieszymy z możliwości wyrobienia sobie własnego zdania na ten temat. Zobaczymy jak będzie.

Z przygranicznego miasta Lao Cai busikiem udaliśmy się do oddalonej o godzinę drogi najpopularniejszej chyba górskiej destynacji Wietnamu - Sapy. Miejsce to spopularyzowali Francuzi zakładając tu sanatorium. W Yunnanie białych turystów było dosłownie kilku, tutaj - wielu. Życie miasteczka kręci się głównie wokół nich, co nie odbiera mu pewnego uroku. To jednak nie sama Sapa jest celem, co jej otoczenie - wioski mniejszości etnicznych (kilku różnych) oraz ogromne połacie pól ryżowych. Aby podziwiać te ostatnie warto wybrać się tu w czerwcu, kiedy tarasy mają kolor soczystej zieleni. Podobno ładnie jest też w grudniu, gdy przybierają kolor żółty. My, z początkiem kwietnia, nie zaznaliśmy uprawy ryżu niestety, bo jest to sezon nierolniczy. Jedyną aktywnością w polu w tym czasie było przygotowywanie ziemi pod uprawę. Szkoda, że nie pojawiliśmy się w maju, kiedy sadzi się ryż - chcielibyśmy spróbować.


Choć do tej pory chodziliśmy swoimi ścieżkami bez przewodnika, to doceniamy jego obecność (pod warunkiem, że jest dobry i wiele potrafi opowiedzieć). Uznaliśmy, że warto skorzystać z propozycji dziewczyny z Czarnych Hmongów (Black H'mong), której wioska znajduje się w górach kilka godzin od miasta. Zaproponowała nam dwudniowy marsz, spanie u niej w domu, jedzenie (na miejscu). Biurom turystycznym nie zapłacilibyśmy tylu pieniędzy, bo z łatwością samemu można przemierzać te rejony, ale gdy pieniądze trafiają prosto do rodziny, którą się pozna, o wiele łatwiej się  z nimi pożegnać. Poza tym polubiłam tę dziewczynę i jej 4 miesięcznego synka, która "napadła" nas zaraz po wyjściu z busika. Synkowi też się spodobałam, bo za każdym razem łapał mnie za koszulkę, gdy przy nich stałam.


Pierwszy dzień drogi prowadził przez wąskie ścieżki najpierw po lesie potem wśród pól. Minęliśmy też kilka małych wiosek. Żadnych turystów. Przez cały czas rozmawialiśmy z May o jej życiu, kulturze. Ona tłumaczyła nam, co widzimy. Na plecach w chuście towarzyszył nam ciągle jej synek. Po południu doszliśmy do jej wioski, w której zaczęli już wylewać betonową drogę. Dom otaczały ich poletka ryży, płynęła mała rzeczka, w której robi się pranie i pobiera rurami wodę do domu. Wkoło biegały małe prosiaczki (za szybkie, by Bartkowi udało się któregoś złapać), był też kot, pies. Najwięcej ruchu wykazywała jednak pozostała trójka dzieci, dziewczynki 6 i 7 lat oraz chłopiec 4. Pomiędzy obowiązkami domowymi takimi jak karmienie zwierząt, pranie, obieranie ziemniaków dzieciaki skakały, goniły się, biły i przytulały, jednocześnie zajmując się swoim kilkumiesięcznym braciszkiem, którego uwielbiały (zwłaszcza dziewczynki).  Posiłki dzieci jedzą osobno w kuchni a rodzice w pokoju. Ich dom był bardzo skromny. Z drewna, bez okien, bez podłogi, tylko klepisko (typowy dom w tej okolicy). Na strychu trzymają kukurydzę i suszone mięso. Ale dla nich to bardzo dużo, wcześniej żyli w małym domku z bambusa a jeszcze wcześniej z rodzicami i rodzeństwem. Ale mają swój kawałek ziemi, swoje zwierzęta, motor i są szczęśliwi jak zapewniała nas May.  Na drugi dzień kontynuowaliśmy piesze zwiedzanie okolicy. Poszliśmy bardziej utartym szlakiem, przez wioski licznie odwiedzane przez turystów. Zdecydowanie różniły się od tych odwiedzonych dnia poprzedniego. Co chwilę mijały nag zorganizowane grypy. Z drogi w kierunku Sapy roztaczały się bajkowe widoki na tarasowe pola ryżowe, wydeptane kręte ścieżki przez góry i gdzie nie gdzie małe drewniane wioseczki. Do samego końcu May była sympatyczna i chętnie odpowiadała na nasze pytania. To były dobrze wydane pieniądze, które zasiliły budżet pięknej rodziny;-) Do tego zostaliśmy poprowadzeni inną, lepszą drogą niż ta proponowana przez informację turystyczną - nie uczęszczaną przez turystów i bardziej autentyczną, bliższą naturze.


To, co na pewno zapamięta się z odwiedzin w tych okolicach, to kobiety sprzedające pamiątki i czasem oferujące wycieczki do ich wiosek. Jest ich strasznie dużo i wszystkie mają jedną, długofalową i efektywną strategię sprzedażową. Podchodzą do turysty i zaczynają z nim rozmawiać. Pytają się o imie, wiek i masę innych rzeczy a po jakimś czasie pytają się czy coś od nich kupi. Jeśli nie, to się nie zrażają, idą za turystą dalej i ponawiają zapytanie za jakiś czas lub powiedzą, żebyś potem wrócił i obejrzał, kupił coś od nich. Może to być namolne, gdy wysiada się z busika w jednej z masowo odwiedzanych wiosek, na początku szlaku, gdzie dziewczyny dosłownie rzucają się na turystów. My natomiast szliśmy z naszą "przewodniczką", więc nikt nas nie zaczepiał, dlatego może nasza opinia jest inna na temat tych kobiet, dobra. Mają ogromną determinację żeby uczyć się samodzielnie języka i siłę by za tymi turystami chodzić i z nimi prowadzić pełną uśmiechów rozmowę. To ciężka praca, z którą sobie dobrze radzą, a ich sposób na zdobycie klientów jest godny podziwu. Warto z nimi rozmawiać, bo można dowiedzieć się wielu rzeczy na temat ich życia i kultury.


Więcej zdjęć

Jak zostaliśmy przemytnikami broni...

Po wyjeździe z Laosu mój worek powiększył się do znacznych rozmiarów. Wśród pamiątek mieliśmy między innymi dwie maczety. Pierwsza kupiona na południu od Laotańczyka zajmującego się handlem kokosami. Drugi nóż, to nabytek po machucie- opiekunie słoni z Luang Prabang.

Po przekroczeniu granicy z Chinami podróżowaliśmy z nimi praktycznie przez całą prowincje Yunnan, licząc na to że w końcu dojedziemy do Wietnamu i tam wyślemy zbiorczą paczkę do domu.

Trzeba nadmienić iż dworce kolejowe i autobusowe w Chinach wyposażone są w bramki wykrywające metal, bramki prześwietlające bagaż, pracowników ochronny, no i oczywiście kamery. Zupełnie jak na lotnisku. Na teren dworców nie można wnosić żadnych "materiałów niebezpiecznych" w tym noży. Nam przez długi czas się udawało.


Zostało kilka ostatnich dni naszego pobytu w Chinach i jak na złość z ostatnim pociągiem do Kumingu zaczęły się kłopoty z transportem pamiątek... Przy prześwietlaniu bagaży nasz został ściągnięty z taśmy. Kazali wyciągnąć noże. Mówimy, że ich tak nie zostawimy. No to ściągają Panią mówiącą jako tako po angielsku. Nikt nie chce nas puścić, choć mówimy, że od 3 tygodni tak z nimi podróżujemy i nikomu nic złego się nie stało. Nie zgadają się też na przekazanie paczki konduktorowi i odbiór jej na miejscu.


Wychodzimy na zewnątrz, rozglądamy się... Chciałem przerzucić paczkę na peron i potem ją odebrać, ale jak już pisaliśmy, w Chinach nie da się samemu znaleźć na peronie, pasażer jest "transportowany" prosto do swojego wagonu - więc taki pomysł odpada. W końcu decydujemy się schować noże w krzakach i wrócić po nie później. Niedługo przez odjazdem wychodzę niby "do sklepu". W ręku trzymam aparat pikający na bramkach. Wracam z "siatką zakupów" i nożami w nogawce spodni.

Tym sposobem  przemycaliśmy noże aż do momentu wysyłki ich z Wietnamu ;-)
Przez bramki musiałem przechodzić ja, bo po pierwsze nie zgodził bym się na to, aby Maja się narażała. Po drugie to i tak by się nie udało. Przekraczając taką bramkę trzeba mieć twarz pokerzysty i stalowe nerwy nawet jak podchodzi do was strażnik z wykrywaczem metali, aby przeszukać was dokładnie. Natomiast na twarzy Maji strażnik wyczytał by natychmiast "Szanowny Panie strażniku, w nogawce mam ukryte dwie maczety, bardzo proszę o ich odebranie!" ;-)

sobota, 13 kwietnia 2013

Made in China


Kojarzy się negatywnie, prawda? A my będąc w Chinach zastanawiamy się czemu. Może sporo cześć ich produktów nie jest wysokiej jakości, ale Chiny to potęga. Dawno nas przegonili w postępie cywilizacyjnym. Infrastruktura drogowa, ilość inwestycji krajowych i zagranicznych, rozwinięta sieć połączeń autobusowych i kolejowych, ilość drogich galerii handlowych, metropolii - tyle widzieliśmy na własne oczy, a jest tego na pewno więcej. Uderzyło nas to zwłaszcza przy przekraczaniu granicy chińsko-laotańskiej, dwa różne światy. Młodzież się kształci i często wyjeżdża na różnego typu wymiany studenckie. Usłyszałam, że tylko urzędnikom trudniej wyjechać za granicę. Wszyscy mają pracę, choć oznacza to więcej pracowników niż niezbędne minimum (to przypomina, że jest to kraj komunistyczny), ale wygląda na to, że Chiny mogą sobie na to pozwolić.

Przed wyjazdem naczytałam się, że Chiny są trudne w podróżowaniu, a ludzie "ciężcy". Otóż po raz kolejny nasza opinia jest odmienna z tym co czytaliśmy/słyszeliśmy. Otrzymaliśmy dużo pomocy i życzliwości od Chińczyków, bezinteresownej! Również przemieszczanie się po kraju jest proste. Duża ilości połączeń, niemożność zgubienia się na dworcu (który jest aż nazbyt zorganizowany jak na lotnisku- np samemu nie da się wejść na peron, bramki otwierają się dopiero po przyjeździe pociągu a trasa podróżnych jest obstawiona pracownikami tak żeby nikt przypadkiem nie zboczył) i czasem nawet dwujęzyczne tablice informacyjne. Z rzadka zdarzy się ktoś mówiący trochę po angielsku, dlatego trzeba się uzbroić w słowniczek z "krzaczkami", w którym powinny się znaleźć nazwy miejscowości, które nas interesują oraz potrawy, które nam odpowiadają  plus coś według własnych potrzeb. Wtedy jest łatwo:-) jest to bardziej pewne niż nauka wymowy tych kilku słów, bowiem dla Chińczyka i tak będziemy nie zrozumiali. I dochodzimy do jednej z dwóch irytujących nas rzeczy w Chinach - mieszkaniec kraju środka nie bierze w ogóle pod uwagę, że my nie rozumiemy chińskiego. Tak więc wszyscy do nas mówią w swoim języku nie zrażeni naszą skonfundowaną miną. W drugą stronę działa to tak, że nawet nie próbują zrozumieć, o co my staramy się ich spytać mową gestów. To już lepiej im narysować o co nam chodzi- działa :-) Trzeba tylko jeszcze zrozumieć odpowiedź :-)

czwartek, 11 kwietnia 2013

Wiesz co się liczy? Szacunek ludzi ulicy..czyli naprawa butów i nie tylko ;-)

Jesteśmy  3 miesiące w drodze, przed nami kolejne 3 miesiące, a przede wszystkim za kilka dni ruszamy w góry do Wąwozu Skaczącego Tygrysa.... tymczasem moje buty pękły przy podeszwie  :-(

Sytuację ratuję Pan Chińczyk, który sam zawołał mnie do siebie i zaproponował naprawę butów za 10Y czyli 5zł. :-) Oto jak wygląda taka naprawa:

Film: Naprawa obuwia


Uliczny fryzjer. Faza golenia ;-) Wietnam-koszt 4,50zł
Naprawa obuwia. Chiny-koszt 5zł



















 W chinach jak i w innych krajach Azji bardzo popularne są usługi wykonywane na ulicy. I tak, na ulicy możemy zjeść, ostrzyc się, wyczyścić buty, naprawić buty, zastać wymasowanym, naostrzyć swój nóż, zastać podwiezionym na skuterze czy też naprawić ubranie.

Ostrzenie noży, nożyczek itp. Hanoi -koszt 1,50zł
Niewidomi zarabiają masowaniem przechodniów. Kuming-koszt 8zł


poniedziałek, 8 kwietnia 2013

Chiny po raz drugi

Korzystając  z okazji, że mieliśmy wizę dwukrotnego wjazdu, z Laosu przemieściliśmy się do chińskiej prowincji Yunnan (samochodowe/piesze przejście graniczne w Boten).















W jej części południowej można zaznać tropików i znaleźć słonie, w jej stolicy panuje "wieczna wiosna", a w górach na północnym zachodzie można podziwiać białe szczyty pięciotysięczników i jak mówią broszurki "poczuć klimat Tybetu bez wjeżdżania do niego". Faktem jest, że jest to region licznie zamieszkiwany przez różnorodne mniejszości etniczne. I nie chodzi tu o jakieś skanseny czy cepelie. Jest to widoczne gołym okiem, na co dzień, w odwiedzanych miejscach - pięknie i kolorowo.

W tej części kraju jest na prawdę wiele do zobaczenia, jednak za atrakcje w Chinach trzeba słono płacić. My ograniczyliśmy się do zwiedzania starówek i gór. 

Kunming

Z pod granicy udało nam się złapać świetnego stopa - zabrała nas para z TIRa, bardzo sympatyczni młodzi ludzie, niestety nie mówiliśmy w tym samym języku. Dzięki nim zaoszczędziliśmy 500Y i poznaliśmy różne pozycje z menu, do których powracaliśmy przez cały pobyt. Kunming niczym nas nie zachwycił za to zaszokował największą halą z ubraniami jaką w życiu widzieliśmy. Warto tam zrobić zakupy, ze względu na niskie ceny i duży wybór. Market znajduje się kawałek od centrum przy południowym dworcu autobusowym (od 8/9 - 18).

Ponad 600km i 14 godzin jazdy. Boten - Kunming
Więcej zdjęć

Dali

Stamtąd udaliśmy się nocnym pociągiem z miejscami stojącymi (tym razem siedzących szybko zaczynało brakować, jak nam powiedział spotkany chłopak - to "chinese style", nie tak odmienny od "polish style", prawda?) do Dali Old Town. Miasteczko śliczne i choć dużo w nim turystów i stoisk z pamiątkami to wciąż toczy się w nim codzienne życie mieszkańców. Jest też dużo taniego, pysznego jedzenia. Atrakcją może być spacer po murach miejskich z pięknymi widokami, wycieczka wokół jeziora, spacer po górach (płaska, wybrukowana trasa wiedzie przez zbocza gór, trzeba tym tylko wejść a potem zejść/opcjonalnie kolejka linowa). Dali trochę nam przypominało nasze Zakopane a miejscowość po drugiej stronie jeziora miała z kolei klimat nadmorskiego małego kurortu. Do wyboru do koloru. W tej ostatniej poznaliśmy parę chińskich studentów, wspólnie szukaliśmy noclegu a wieczorem wybraliśmy się na pyszną i sytą kolację w stylu azjatyckim, czyli zamawiamy kilka potraw i wspólnie je konsumujemy, do tego miska ryżu dla każdego i słaba herbata:-)
W dali zatrzymaliśmy się za darmo u hosta - francuza, który razem z kolegą wynajęli za grosze stary dom i przerabiają go na hostel. Nowsza część już działa a łóżko kosztuje 10zł. My spaliśmy na poddaszu, trochę zimno ale z klimatem. W zamian jeden dzień poświęciliśmy na prace remontowe.

Więcej zdjęć

Lijiang

Kolejna starówka, byłaby jeszcze piękniejsza ze względu na kanały, mostki i jeszcze węższe uliczki, gdyby nie prawdziwe tłumy odwiedzających. Ruch turystyczny zaburzył normalne funkcjonowanie starego miasta - ceny podskoczyły niewyobrażalnie i mieszkańcy byli zmuszeni się wyprowadzić. Na ich miejsce weszli hotelarze, restauratorzy i sklepikarze. Trzeba by tu mieć więcej pieniędzy, bo urocze knajpki i restauracje kuszą, żeby w nich usiąść. Można jednak znaleźć na starówce kilka tanich miejsc. Z tąd udaliśmy się miejskim autobusem na wieś - nadzieje mieliśmy na coś więcej, jednak nie żałowaliśmy wycieczki.

Więcej zdjęć

Wąwóz Skaczącego Tygrysa

Święta Wielkanocne jak się potem okazało spędziliśmy w górach. Dość wysokich - ponad 3 tyś. m n.p.m. a tuż obok dwa 5tysięczniki. Pierwszego dnia wyszliśmy równo z kilkoma innymi osobami na szlak, jednak drugiego dnia byliśmy już tylko my. Droga wiodła zboczem góry i co jakiś czas wpadała do wioski, gdzie na chętnych czekały gueasthousy. Zresztą mapki i oznakowania szlaku to wyłącznie robota ich właścicieli, gdyby nie to żadnych wskazówek pieszy by nie miał. Było pięknie, momentami wymagająco. Pierwszą noc spędziliśmy w hamakach, drugą w schronisku bo Bartka łapało choróbsko. W drodze powrotnej, w busie spotkaliśmy fajną rodzinkę z Katowic, ich dwoje i rezolutna, uśmiechnięta trzylatka, a do tego rowery! Czyli Ewa, Andrzej i Marta. Pozdrawiamy gdybyście czytali :-)

Jak. Piękne zwierze i smaczne ;-)
Więcej zdjęć


Na koniec podróży po Chinach zostaliśmy przemytnikami broni, ale o tym już w innym poście.







niedziela, 7 kwietnia 2013

Leci B-52 czesc 2

Było o szlaku Ho Chi Minha, więc teraz skupię się tylko na jaskiniach, które odwiedziliśmy na północy  Laosu.
Jak już napisaliśmy, Laos był pod czas wojny wietnamskiej bardzo mocno bombardowany, głównie ze względu na biegnący przez niego szlak. Ale strona amerykańska wspierała także ówczesny rząd  i tym samym bombardowała opozycyjną  Pathet Lao (komunistyczny i nacjonalistyczny laotański  ruch polityczny)  wspieraną miedzy innymi  przez komunistów wietnamskich.
Pathet Loa, aby chronić się przed bombardowaniami początkowo skrywali się w naturalnych jaskiniach, które znajdowały się przy miasteczku Phonsavan.
Obecnie dojechać do nich można z wycieczką zorganizowaną lub samemu. Według nas najlepiej jednak wynająć motor, wyjdzie taniej, szybciej i  swobodniej :-)
Do jaskiń trzeba wykupić bilet. Nie jest drogi. Koszt 4000kip za osobę czyli 2 zł. Razem z biletami otrzymaliśmy... klucze do byłej kwatery głównej Pathet Lao. Wyobrażacie sobie, aby w polskich realiach ktoś dał wam klucze do obiektu? A tu proszę, macie klucze, jak zwiedzicie to przynieście z powrotem :-)



















Pathet Lao szybko jednak rozpuściło swoich zwiadowców w poszukiwaniu większego i skuteczniejszego miejsca. Wkrótce przenieśli się do Vieng Xai, dlatego też w jaskiniach koło Phonsavan nie zobaczymy wiele pozostałości historycznych. Ale warto przyjechać dla samej jaskini. Mimo iż zniszczona pracami (powiększana i pogłębiana) ładnie prezentuje się w świetle latarek.

Zdjęcia z pierwszej kwatery Pathet Lao.

Vieng Xai -Hidden City. Taką nazwę nosi  miejsce z którego Pathet Lao kierowało swoimi działaniami. I rzeczywiście nazwa oddaje charakter tego miejsca nawet dziś. Wioska położona jest w dolinie, do około "wyrastają"  ogromne góry, skały a wszytko to o poranku spowite jest mgłą o konsystencji mleka.
W wielu wnętrzach gór znajdują się jeszcze nieudostępnione jaskinie. Dla turystów otwarte są te największe. W sumie 8 jaskiń z czego my zobaczyliśmy 6 + ja jedną na "dziko".
Do jaskiń nie można wchodzić samemu, trzeba wynająć przewodnika (z kluczami).
Wszytko jest zorganizowane bardzo poprawnie. Na wstępie każdy otrzymuje audio przewodnik, który odsłuchujemy  w odpowiednim, oznaczonym miejscu.  Wysłuchać można  relacji naocznych świadków, weteranów i historyków.


Dowiedzieliśmy się między innymi, że ludzie musieli zabić większość  swoich  zwierząt ponieważ pilot złapany ujawnił podczas przesłuchania  że mają nakaz zrzucania bomb w miejsca gdzie widzą zwierzęta rolne (  kurczaki, świnie, krowy itd) "bo tam są na pewno ludzie". Zwierzęta zjadały także pozostałości po fosforze, który wypalał im żołądki.
Musieli jednak uprawiać ziemie, aby było co jeść, więc pracowali  nocą przy świetle księżyca   lub/oraz wczesnym porankiem we mgle.
Mimo licznych bombardowań w jaskiniach odbywało się życie kulturalne, był teatr a także odbywały się skromne wesela.
Z tego miejsca nadawało także radio, zasilane było rosyjskim agregatem. Jaskinie były wyposażone w prąd, ale przez większość czasu panowało zaciemnienie, aby nie ułatwiać "pracy" pilotom US.

Jedna z kobiet opowiadała że nie wiedzieli czemu zrzucają na nich bomby ale z kolejnymi ofiarami narastała w nich nienawiść i chęć do dalszej walki.
Jaskinie w Vieng Xai są to miejsca które w środku wyglądają jak domy, są przystosowane do życia przez długi okres czasu. W Hidden City było wszytko czego Pathet Lao potrzebowało do funkcjonowania.
Radiowęzeł, szpital, sztaby, mieszkania, żywność  z wioski a wszytko to pod warstwą litych skał ukrytych we mgle a wszytko to blisko wietnamskiej granicy.

Zdjęcia z drugiej kwatery Pathet Lao "Hidden City"

 Vieng Xai uznawane jest za miejsc narodzin  Laotańskiej Republiki Ludowo-Demokratycznej a sama nazwa oznacza "zwycięskie miasto" i została nadana po zakończeniu wojny.  
W takich miejscach nasuwa się refleksja jak ważna jest motywacja. Wielokrotnie  historia pokazała, że nie koniecznie wygrywa ten lepiej uzbrojony, lecz ten bardziej zdeterminowany. Także i w tym przypadku Dawid pokonał Goliata. W 1975 roku Pathet Lao przejęła władze w Laosie i rządzi niepodzielnie do dnia dzisiejszego.