Co my tu mamy

środa, 9 kwietnia 2014

Uzupełniona zakładka "trasa"

Zaktualizowałam tekst w zakładce "trasa". Można zajrzeć i szybko zorientować się jak, którędy i w jakiej kolejności się przemieszczaliśmy. :-)

sobota, 31 sierpnia 2013

Generalnie rzecz biorąc o... Wietnamie

Przed przyjazdem do Wietnamu nasłuchaliśmy się bardzo niekorzystnych opinii na jego temat. Przede wszystkim negatywnie wypowiadano się o jego mieszkańcach. Że oszukują na potęgę, że są niemili, a nawet, że to najgorszy naród na świecie. Nie zrażaliśmy się, choć pozostawaliśmy czujni. Podczas gdy trzykrotnie korzystaliśmy z płatnych usług turystycznych, wielokrotnie spaliśmy u miejscowych, jedliśmy w ich jadłodajniach i "garkuchniach", masę razy pytaliśmy się o drogę, naprawialiśmy motor w warsztatach czy korzystaliśmy z couch surfingu, nic złego czy nieuczciwego ze strony Wietnamczyków nas nie spotkało (no może z wyjątkiem źle wydanej reszty raz czy dwa, ale bez problemu oddali brakującą kwotę). Wręcz przeciwnie! Ogrom życzliwości, pomocy i oczywiście ciekawości.

czwartek, 29 sierpnia 2013

Łódką przez granicę wietnamsko - kambodżańską

Z wietnamskiej miejscowości Chaw Doc dopłynęliśmy łódką do stolicy Kambodży, Phnom Penh. Jest to popularny wśród turystów środek transportu na tej trasie, ale trzeba uważać, bo niektóre łódki dopływają tylko do granicy a potem transport odbywa się busem. Oczywiście nikt o tym przy zakupie nie wspomina i sprzedaje to jako podróż drogą wodną do samego Phnom Penh. Tak było również z nami, ale nie ma tego złego... bardzo wczesnym porankiem, na przystani dowiadujemy się, że nasza slow boat płynie właśnie tylko do granicy (krótszą część trasy) a potem mamy wsiąść w samochód. Dostajemy możliwość wykupienie "szybkiej łódki" w niższej niż w biurze cenie (łódki oczywiście też wyglądają inaczej niż na zdjęciach). Pozostajemy przy pierwszej, tańszej opcji. Po czasie okazuje się, że jesteśmy jedynymi, którzy taką decyzję podjęli i przewoźnikowi nie opłaca się nas samych transportować do granicy. I w ten sposób dopłacając 2 dolary więcej płyniemy prosto do Phnom Penh w super korzystnej cenie. Jesteśmy też uparci jeśli chodzi o wizy na granicy. Przewoźnik mówi, że nam je kupi w cenie 25$. Na moje pytanie o prowizje odpowiada, że ależ skąd, żadnej prowizji nie ma i tyle kosztuje wiza. Jasne. Pozostajemy przy swoim, że sami chcemy załatwić formalności. Jest to wodne przejście, więc trochę trudniej, dodatkowo wszyscy nam stanowczo odradzają, bo to daleko, bo wszyscy będą na nas czekać. Koniec końców nasz "pilot" zabiera nas ze sobą. Podjeżdżamy motorami do "okienek" (faktycznie kawałek więc moto-taxi). Na tablicy jak wół informacja, że wiza turystyczna kosztuje 20$. Dajemy paszporty i równo odliczoną gotówkę. Po chwili jesteśmy wygonieni z miejsca wydawania wiz (wielki stół pod wiatą). Obserwujemy z daleko o co chodzi. Po chwili przychodzi nasz "pilot" i opowiada o łapówkarstwie na granicy z Kambodżą. Żali się na taki stan rzeczy i mówi, że ma już dość tej pracy i wolałbym pracować w biurze przy obsłudze klientów, a nie użerać się na granicy z ludźmi, którzy za wszytko chcą "w łapę". Udaje się i dostajemy wizy. W kieszeni zostaje nam zatem 10$, spora sumka.
A sama łódka jest rodzajem niedużej motorówki. Lokujemy się na niewielkim zewnętrznym pokładzie. Nie ma zbyt wiele do oglądania, bo brzeg jest porośnięty roślinnością a poza tym rzeka jest szeroka a my mkniemy samym środkiem. Tylko co jakiś czas dzieciaki na brzegu czy rybacy świadczą o tym, że za drzewami kryją się wioski. Dużo więc śpimy. Jest głośno (przydają się zatyczki do uszu, które dostaliśmy w samolocie na początku podróży) ale nie gorąco, więc jest nam dobrze. Jakże miła odmiana dla ścisku i ukropu w busikach. Po południu dopływamy do nowego dla nas kraju. Inny pieniądz, inny język, inne tuktuki.

Flaga Wietnamu i flaga Kambodży. W tle już widać Phnom Penh.


Aktualizacja

Długo nie pisaliśmy na blogu, a powodem tego był powrót do Polski. To, że wróciliśmy do domu nie równało się jednak z siedzeniem w domu:-) Mieliśmy wiele osób do odwiedzenia i wydarzeń, w których chcieliśmy uczestniczyć. Teraz powoli kończy się lato i kończy się też nasza laba...

To jednak nie koniec podróży na blogu! Wciąż nie napisaliśmy ostatnich zdań na temat Wietnamu, nie pisnęliśmy nawet słowem o Kambodży ani o ostatnich dniach w Bangkoku. Nie zabraknie też pewnego rodzaju podsumowania, kropki nad "i". Dlatego zapraszamy do dalszych odwiedzin i wspólnego dokończenia tej historii:-)



wtorek, 25 czerwca 2013

To nie jest post dla ludzi o słabych żołądkach ;-)

W Tajlandii jedliśmy koniki polne, larwy, pszczoły z mrówkami zawiniętymi w liście. Były też skorpiony i inne robale..ale tak na prawdę to atrakcja turystyczna, tajskie jedzenie jest pyszne i na co dzień nie je się tam takich rzeczy.


Wietnam to co innego. Tutaj chodząc po miejscowych targach masz wrażanie, że wszytko co chodzi, pływa, lata lub pełza może wylądować na talerzu.

Gołębie - nasze gołębie karmione przez starsze panie i panów w Wietnamie są gatunkiem "na wymarciu". W Hanoi są bowiem w menu obok kurczaka. Jak smakuje gołąb? Podobnie do kurczaka z nutą wątróbki w smaku no i  jest dużo mniej mięsa ;-) Wietnamka, która koło nas siedziała, była bardzo zdegustowana, że nie zjadłem go do końca tzn nie obgryzłem wszystkich chrząstek oraz nie zjadłem główki i łapek... :-/


Psy - Wykreśliliśmy je z naszego menu już na samym początku. Mimo że lubię próbować nowych rzeczy mięso z psa mnie nie interesowało. Jednak wszechświat zadecydował inaczej. Wracając z Dien Bien Phu zatrzymaliśmy się w "barze pod bambusami", gdzie polubiliśmy się bardzo z właścicielami. Gospodarz zaprosił mnie wieczorem na wódkę ryżową z jego braćmi w pobliskim warsztacie. Wódki nie piłem, ale było za to dużo dobrego jedzenia, którym się zajadałem. Co jakiś czas masując się po brzuchu dawałem do zrozumienia, że bardzo mi smakuje (bariera językowa, dogadywaliśmy się tylko na migi). Po jakimś czasie dołączyła Maja przyprowadzona przez kilkuletnią córkę naszego gospodarza. Zajadaliśmy się więc wspólnie, do czasu gdy z dna miski nie wyłoniła się szczęka psa. Nasze miny od razu dały do zrozumiana gospodarzom, że nie wiedzieliśmy co jedliśmy. Oni się śmiali do rozpuku, my trochę mniej..:-/ Tak czy inaczej, niechcący zjedliśmy psa.
 Przez resztę podróży musieliśmy się już pilnować ponieważ mięso z psa jest dużo tańsze niż np wieprzowina Cena za 1kg wieprzowiny  to 80 000 dongów a 1 kg psa to 20 000 dongów. Jeśli podróżujecie po Wietnamie i widzicie podejrzanie tanie jedzenie upewnijcie się co kupujecie.


Szczury- Thai przynosi nam na talerzu potrawę i mówi "spróbujcie". Pytamy: "co to jest?".
Thai: "spróbujecie". No więc próbujemy, dużo panierki, mało mięsa, więc ciężko poczuć dokładny smak, ale ogólnie dobre. "Więc co to jest?" "Szczur, ale nie martwcie się, to czysty szczur, nie taki jak w mieście, nasze szczury jedzą tylko kokosy i są czyste" ;-)


Węże - Nie ukrywam, że na węża miałem ochotę od dawna. Już w Hanoi szukałem sposobności do zjedzenia go na obiad. Ceny jednak odbierały mi apetyt, odpuściłem więc wtedy, bo wiedziałem, że wcześniej czy później uda mi się kupić posiłek za rozsądne pieniądze. Jeśli ktoś chciałby spróbować węża będąc w Wietnamie najlepszym do tego miejscem jest delta Mekongu. Tutaj jest to bardzo tanie, ponieważ w całej delcie węże występują obficie a mieszkańcy spożywają je jako normalny posiłek na co dzień. Węże łapane są na polach ryżowych. Można je także kupić na targach i miejscowych marketach.


Na węże najlepiej polować nocą, miejscowi łapią je rekami. Ale łatwo też dorwać gada za dnia jak wygrzewa się na jakieś skale.  Jednak jeśli nie znasz gatunków węży lepiej tego nie próbować samemu, można trafić na naprawdę jadowitego gada. Bez kija nie podchodź ;-) 


Thai opowiadał, że za młodu, gdy jego tata walczył w Vietcongu w delcie Mekongu było wiele jadowitych węży, były także krokodyle itd. On sam podczas wojny działał jako zwiadowca. Opowiadał, że jego zadaniem było obserwowanie z drzewa rzeki, jeżeli płynęli amerykanie dawał sygnał i już wszyscy we wsi wiedzieli. Raz o mało nie przypłacił tego życiem, gdyż łódź patrolowa zauważyła go i otworzyła do niego ogień; uratował się skokiem do wody. Wizyta u Thaia była bardzo interesująca, znał on język angielski i lubił opowiadać a my z zaciekawieniem słuchaliśmy.
On sam po wojnie wietnamskiej, w której zginął jego ojciec (wybuch bomby) poszedł do  wojska i walczył przez 6 lat w Kambodży z Czerwonymi Khmerami. Do domu wrócił chory na malarię myśląc, że z tego nie wyjdzie, ale udało mu się, wyzdrowiał. Jak sam mówi, wiele zawdzięcza opiece i wsparciu żony.
Wracając do tematu, dziś w delcie Mekongu nie ma już tak wiele jadowitych gatunków węży jak kiedyś, gdyż mieszkańcy wiosek wybili je aby chronić swoje domostwa i dzieci, ale jest dużo węży niejadowitych, które trafiają na stół.

Jak już jesteśmy przy wężach to słów kilka o farmie węży w Bangkoku. Na początku naszej podróży wiedzieliśmy już, że będziemy spędzać sporo czasu buszując po dżungli, więc pojechaliśmy na farmę, aby pozyskać trochę niezbędnej wiedzy. Farma ta jest drugą najstarszą farmą na świecie, ponieważ w dawnych czasach było wiele pogryzień farma powstała, aby prowadzić badania a później pozyskiwać surowice i leczyć ludzi.
Na farmie dowiedzieliśmy się sporo o samych wężach, ich zwyczajach, widzieliśmy jak pozyskiwany jest jad na surowice, dowiedzieliśmy się przed jakim wężom schodzić z drogi a przy jakich należy znieruchomieć. Widzieliśmy pokaz łapania węży, ale co najważniejsze dowiedzieliśmy się sporo na temat pierwszej pomocy na wypadek ukąszenia. Lekarze z farmy obalili też parę mitów na ten temat. Polecamy wizytę wszystkim, którzy chcą podróżować po Azji. Farma znajduje się w Bangkoku przy szpitalu.

Więcej zdjęć z farmy węży

Żaby - po tym jak Thai pokazał mi jak skórować węża i ugotował nam z niego zupę ("krupnik"), razem z jego synem poszedłem polować na kolejną pozycję w menu. Tak jak węże najlepiej łapać żaby nocą. Najpierw nasłuchujesz, gdy usłyszysz zielonego stwora zasuwasz tam jak najciszej, żeby go nie spłoszyć (najlepiej bez butów-uwaga na węże), oświecasz płaza latarką i szybkim machnięciem bambusową włócznią pozyskujesz kolację. Prostsze, szybsze i  tańsze niż wyjście do supermarketu ;-)


Żółwie i małpy- teoretycznie ich handel jest zakazany o czym dowiadywaliśmy się będąc w parku narodowym Cuc Phuong. Byliśmy w miejscu gdzie trafiają skonfiskowane małpy oraz żółwie z czarnego rynku. Ich mięso jest bardzo drogie,  a kupującymi najczęściej są Chińczycy. Z żółwi gotuje się zupę, a małpy stanowią duży przysmak, zwłaszcza móżdżki.



Więcej zdjęć






niedziela, 23 czerwca 2013

Delta Mekongu

Delta Mekongu, czyli ogromny obszar ujścia rzeki do morza, podobno druga co do wielkości na świecie, w większości leży na terenie południowego Wietnamu (rzeka zaczyna się rozwidlać już w Phnom Phen w Kambodży). To piękny, niezwykle żyzny rejon. Na jego krajobraz składają się małe i duże kanały, mosty, łodzie, miasteczka, pływające markety i ogromna ilość sadów owocowych. Te ostatnie wyglądają tu niesamowicie, bez ogrodzeń, poprzecinane kanałami wodnymi.

Naszym pierwszym przystankiem była prowincja Ben Tre, 3 godziny od Saigonu, słynąca z klimatycznych małych kanałów porośniętych palmami. Po wyjściu z autobusu dopadł nas Wietnamczyk ze swoją ofertą home stay'u. Miał gadane, miał zeszyt z referencjami i darmowy transport (co było zachęcające zważywszy, że wysadzili nas daleko od jakiegokolwiek miasta). Pobyt był all inclusive, czyli jedzenie, woda, owoce, rowery wliczone w cenę). Daliśmy się poznać od strony wymagających klientów (no bo jak już płacić za coś więcej, to trzeba dokładnie wiedzieć za co), co sprawiło pewnie, że jedzenia i kulinarnych ciekawostek było co nie miara (i tak już miało zostać, aż do końca pobytu w Wietnamie...).  Miejsce było na prawdę przyjemne, na wsi, w głębi sadów owocowych pomiędzy kanałami. Z początku drażnił nas trochę właściciel ciągle usiłujący sprzedać nam wycieczki, w końcu jednak mieliśmy to już za sobą i poznaliśmy go nieco od strony człowieka a nie sprzedawcy, co było interesujące.

Pan Thai, bo tak miał na imię nasz gospodarz, zawiózł nas na motorze ze swoim bratem do kolejnego celu podróży, miasta Can Tho. Była to opcja jak najbardziej płatna, jednak ciekawsze niż znacznie tańszy autobus. Jechaliśmy bowiem cały dzień, bocznymi drogami i mieliśmy okazję spróbować mięsa węża na kilka sposobów, mięsa bawoła i żaby.  Bartek wszystkiemu się przyglądał od kuchni (dosłownie) i Wam to opisze. Nas, jeżdżących motorem przez 2 miesiące po Wietnamie ciężko było czymś zaskoczyć, jak się okazało, ale urozmaicone menu zrobiło dobrą robotę.

Can Tho choć jest największym miastem regionu miało klimat małomiasteczkowy, a wieczorem festynowy: dużo światełek, dzieciaków, ulicznych straganów z jedzeniem. Skoro świt,  jeszcze przed wschodem słońca wsiedliśmy, tylko we dwoje plus "kierowca" na małą łódkę, którą popłynęliśmy odwiedzić pływający targ i zapoznać się z okolicą (znów poprzecinaną kanałami). Przy okazji pokazano nam wytwórnię makaronu ryżowego (i tym samym papieru ryżowego).
Pływający market był jak najbardziej autentyczny i zrzeszał wielu lokalnych ludzi. Tłoczno było na rzece od dużych i małych łódek, na których prócz handlu toczył się normalne życie rodzinne - dzieci biegały, psy szczekały, dorośli gadali, a roślinki rosły w doniczkach. Sprzedawano głównie warzywa i owoce, ale na pewno gdzieś się tam kryły łodzie z rybami, była też łódka z chemią, małe łódki gastronomiczne, kilka pływających domów. Dla lepszego odnalezienie tego, co kupującego interesowało, sprzedawcy na wysokich tyczkach na łódce wywieszali swój produkt - taki szyld ;-)
Potem wpłynęliśmy na kanał pełen śmieci i to był moment, żeby popatrzeć w górę na palmy, przez które przeświecało słońce... Potem ze strefy śmietniska wypłynęliśmy. Na naszej łódeczce mieliśmy duże siedzisko-leżysko, daszek wedle potrzeb a Pan Kierowca czarował nam przedmioty z liści palmpwych. Było nam błogo.

Jeszcze tego samego dnia wsiedliśmy w duszny bus do Chau Doc, w którym mieliśmy zobaczyć pływające domy i znaleźć łódkę płynącą do Kambodży.  Miasto zrobiło raczej smutne wrażenie, domy na palach wzdłuż rzeki są bardzo biedne, a na głównym placyku było więcej szczurów niż zwykle (tak, szczury to tu nie tak rzadki widok). Pojedliśmy, poszliśmy spać i o 5.30 wstaliśmy, aby odpłynąć wcześnie w stronę stolicy Kambodży, Phnom Penh.

Więcej zdjęć


czwartek, 20 czerwca 2013

Tunele w Cu Chi

Duża cześć żołnierzy oraz sprzętu przerzucanego szlakiem Ho Chi Minha potrzebnego do walki z "południem" trafiała w okolice Cu Chi. Ta mała wioska na północny -zachód od Sajgonu odegrała dużą rolę w historii wojny Wietnamskiej. 

W jej okolicach koncertowały się siły północy. Tak jak w DMZ tak i tutaj prowadzone były bardzo nasilone walki. Siły "południa" prowadziły w tych rejonach intensywne bombardowania oraz akcje oczyszczające.
Walka była jednak o tyle trudna, iż północ nie podejmowała otwartej walki (koncentrowała siły do ofensywy Tet) a prowadziła walkę partyzancką. W tych rejonach żołnierze amerykańscy mówili, że "walczą z duchami" ponieważ w kontakcie z przeciwnikiem i krótkich wymianach ognia, Vietcong znikał niczym duchy.

Wkrótce odkryto dlaczego.. tunele. Ich długość w tamtym okresie wynosiła 200km. Dziś pozostało około 100km z czego tylko część jest udostępniona dla zwiedzających. Znajdywały się w nich sztaby, izby żołnierskie, magazyny, szpitale, fabryki. Miały wiele kondygnacji. Już w Hanoi widziałem w muzeum ich przekrój, mała kopalnia.

Rejon Cu Chi oraz same tunele były naszpikowane pułapkami. Tutaj warto zatrzymać się na chwilę.


 Te sławne wietnamskie pułapki, w których wykrwawiali się żołnierze są w większości powiększonymi pułapkami na zwierzęta, Kiedyś łapano w nie tygrysy czy inne duże zwierzęta, podczas wojny łapano w nie amerykańskich żołnierzy i ARVN.


Oprócz pułapek takich jak wilcze doły, szczęki krokodyla czy ruchome drzwi teren był naszpikowany pułapkami z materiałów wybuchowych, co ciekawe materiał wybuchowy był odzyskiwany z bomb które zrzucali sami amerykanie. A odłamki powstałe w wyniku bombardowań zbierano i przekuwano w podziemnych kuźniach na ostrza, które były potem mocowane w pułapkach.

Tak jak już wspominałem, w tunelach znajdowały się fabryki, w których była prowadzona  produkcja rzeczy potrzebnych do walki. Produkowano nie tylko miny czy granty, ale także szyto mundury (czarne pidżamy) czy sandały Ho Chi Minha, które produkowane były ze zużytych opon samochodowych.


Partyzanci żywili się między innymi maniokiem, jak powiedział nasz przewodnik jest to drzewo, które nawet po intensywnych bombardowaniach odradza się i w ciągu 2 miesięcy i wydaje nowe owoce. Jeden z przystanków mieliśmy w polowej stołówce, gdzie byliśmy częstowani "partyzanckimi specjałami". Maniok  smakuje jak słodki ziemniak, zjadłem ich sporo ponieważ od dawna tęsknię za "naszym ziemniakiem"...od ryżu dostaję już skośnych oczu ;-)


Na terenie jest więcej atrakcji, które nie sposób opisać w jednym  krótkim poście, ale warto wspomnieć jeszcze o strzelnicy.  Można na niej postrzelać z broni używanej przez północ i południe, trzeba przyznać że arsenał jest duży, ale....niestety jest jedno bardzo duże ale...

Maja już wspominała że byliśmy rozczarowani organizacją. Zdajemy sobie sprawę, że jesteśmy obcokrajowcami i Wietnam zarabia na nas pieniądze, ale w tunelach Cu Chi czuliśmy się jak "maszynka do zarabiania pieniędzy" Przewodnik próbował oprowadzać nas jak najszybciej i gdyby nie dopytywać to wiele rzeczy zostało by pominięte. Najważniejszym punktem dla przewodnika było, aby doprowadzić nas na strzelnicę.. trochę w życiu zaliczyłem strzelnic, ale nigdy nie widziałem takich cen. Przykład? 20$ za 10 naboi w kalibrze 5,56 mm. W Polsce strzelam za 1zł -2zł za ten sam  nabój (zależy do strzelnicy). Jak by było tego mało, broń była przymocowana na sztywno. Nie było możliwości żadnego celowania, chodziło tylko o to, aby "wystrzelać pestki".  No nic, na szczęście nie to było głównym naszym celem, ale przyznaję, że nie odpuściliśmy sobie postrzelać z M16 A1 nawet w takiej wersji :-)



Więcej zdjęć z tuneli: Galeria

niedziela, 16 czerwca 2013

"Ale Sajgon!"

To powiedzenie  ma z pewnością swoją genezę w sajgońskim ruchu ulicznym. Tak, jest tam Sajgon, gorzej niż w stolicy (z perspektywy kierowcy i pasażera, bo z perspektywy pieszego jednak trudniej było się poruszać po starym mieście w Hanoi). Problem tkwi w ilości jednośladów wypełniających szerokie ulico do granic możliwości. Bartek jednak niezrażony jak zawsze wiózł nas bezpieczne w kolejne punkty na mapce miasta i poza nim.


  Jak już w temacie motoryzacyjnym jesteśmy to dopiszę happy end naszej motorowej wycieczki. W Sajgonie zdecydowaliśmy się sprzedać motor. Powodów było kilka: niepewne przekroczenie granicy z Kambodżą (wszyscy mówili, że się nie da, dla nas to jeszcze nic nie znaczy, ale musielibyśmy zostawić sobie kilka dni rezerwy na ewentualne przejazdy do innych punktach granicznych, a było nam żal tego czasu, tych ostatnich dni w Wietnamie na takie zabawy), początek pory deszczowej i drogi, które zamieniają się w błotne kąpiele (uciążliwe, przy takiej ilości bagażu na motorze), czas na dalsze inwestycje przy motorze i niepewność czy w Kambodży ktoś zechce go odkupić po atrakcyjnej dla nas cenie. A HCMC to idealne miejsce do tego typu transakcji: po trzech dniach sprzedajemy motor zarabiając na tym 50$, co zwraca nam wszelkie koszta napraw i serwisowania. To była kolejna dobra decyzja, jednak smutno się patrzyło, jak ktoś inny odjeżdża na naszym motorze...


Długo się zmuszałam do napisania postu o Ho Chi Minh City (używanie obu nazw miasta wymiennie jest powszechne), bo nie wzbudziło ono u mnie większych emocji. Oprócz muzeów, których znów odwiedziliśmy dużo i pałacu prezydenckiego nic większej uwagi nie przykuwało. To co zapamiętam pozytywnie, co wzbudziło moje emocji to: przedstawienie kulturalne w operze (byłam na prawdę mile zaskoczona); pełne życia towarzyskiego oraz zajęć grupowych i indywidualnych parki miejskie; gościna u młodej Wietnamki Phuong i dalsze kontakty międzyludzkie i międzynarodowe, które nam umożliwiła (okolica, w której u niej mieszkaliśmy też bardziej nam przypadła do gustu, na uboczu, spokojniejsza, z fajnymi restauracjami i knajpkami). Emocje wywołała też wizytka w tunelach Cu Chi (tu jednak było też dużo rozczarowania organizacją zwiedzania - musiał być przewodnik, wszystko szybko, biegiem, a do zobaczenia było wiele). Phuong sprawiła, że poczuliśmy się u niej jak w domu, zawsze służyła pomocą, radom gdzie i jak dojechać, a wieczorem było co wspólnie robić, także trudno nam było się zebrać, by jechać dalej. Bardzo dziękujemy (bo jest za co) i zapraszamy kiedyś z rewizytą ;-)


Uff no to mam ten wpis za sobą i mogę przejść do pisania ciekawszych rzeczy;-) W kolejce już czeka relacja z Delty Mekongu i próba podsumowania Wietnamu.

Więcej zdjęć


wtorek, 11 czerwca 2013

droga z Nha Trang do Sajgonu i kupa piasku

Z Nha Trang pomknęliśmy pustą, nową drogą na południe. Przed Sajgonem chcieliśmy jednak odwiedzić jeszcze ulokowane w połowie trasy okolice miasteczka Mui Ne. Powodem były wydmy. Już po drodze atrakcji jak się okazało nie brakowało: odwiedziliśmy wytwórnię soli z wody morskiej, mijaliśmy klimatyczne miasteczka, jezioro z kaktusami wokoło, piękną scenerię morską  i inne przyjemne dla oka widoczki. Bez ciężarówek i większego ruchu. Fajna droga.


Do odbicia z głównej jedynki dojechaliśmy jak było ciemno. Nikłe światełko z motoru oświetlało piaszczyste już pobocze. A więc to tu. Kierowani wskazówkami mieszkańców dojechaliśmy do białych wydm, które były oznaczone szyldem i  informacją by najpierw zakupić bilet wstępu. Ale prócz nich cała okolica była wydmami, bardziej lub mniej porośniętymi. Dookoła tylko piasek, gwiazdy i czarne kontury krzewów i drzew gdzie nie gdzie. Bardzo nas kusiło by spać pod gwiazdami, niestety niebo co chwila rozbłyskiwało ostrzegając przed burzą. Po krótkim, magicznym spacerze i rozeznaniu się w okolicy zatrzymaliśmy się na nocleg w hamakach pod dachem u pewnych pań przy (jedynym tam) domu.  To była ciężka noc zważywszy nie tyle na upał, co na puszczoną na fulla wietnamską techno-disco muzykę, która leciała do późnych godzin nocnych (po obejrzeniu przez panie wszystkich już seriali tego wieczora).  o 4.30 zmyliśmy się zostawiając karteczkę z podziękowaniami za nocleg i udaliśmy się na wschód słońca na wydmy białe (bez biletów bo nikt o tej porze się nimi nie przejmował, a wchodząc później można by ducha wyzionąć w upale). 
A tam można się było poczuć jak na pustyni! Zmęczeni, brudni ale szczęśliwi oglądaliśmy wchód słońca i bawiliśmy się w piachu.


Prawie sami... bo na chwilę zjechała jakaś wycieczka, która na quadach w większości wjechała na wydmy. Oni jednak szybko zostali zagonieni z powrotem do autokaru i zostaliśmy już tylko my.  Bardzo wdzięczny obiekt do fotografowania, więc uwaga będzie duuużo piasku w galerii zdjęć;-) 


Dalej boczną drogą wzdłuż morza przez miasteczko Mui Ne jechaliśmy w stronę Sajgonu. Ale to nie był koniec piasku w tej opowieści, bo jak już pisałam cała okolica była piaszczysta (zobaczcie w galerii zdjęć piaszczyste krajobrazy i spacer po czerwonym korycie rzeki). W samym Mu Ne też są wydmy, jednak wydaje nam się, że bardziej zadeptane), Ostatni etap drogi przed Sajgonem/Miastem Ho Chi Minh również był obfity w ciekawe widoki i dobrą nawierzchnię.


A potem zaczął się sajgon na drodze;-) ale o tym już w kolejnym poście.

Więcej zdjęć


poniedziałek, 10 czerwca 2013

Nha Trang, regeneracja.


Droga do Nha Trang była przyjemna i koło południa byliśmy już na miejscu,. Chyba każdy lubi to uczucie, gdy wjeżdża w uliczkę w stronę morza i nagle na jej końcu wyłania się błękit wody.


Postanowiliśmy zrobić sobie dzień odpoczynku i znaleźliśmy fajny hotel, blisko plaży, z niedużym, za to całym dla nas basenem, na dachu z pięknym widokiem na wybrzeże i morze. Nie było tanio, ale za rozsądne pieniądze mieliśmy do tego wszystkiego pyszne śniadanie w formie bufetu. No i ten basen... ! :-D Aż zostaliśmy na drugi dzień.

Jeśli chodzi o samo miasto, to turystyczne getto, takie jak miliony innych na świecie. Mało lokalnego kolorytu, ale ma całkiem ładną plażę i deptak. Nha Trang jest zdominowane przez Rosjan, o czym świadczy nie tylko ich ilość w mieście, ale również bilbordy/menu/ulotki i inne rzeczy w języku rosyjskim. Jeśli zaś chodzi o nocleg, to do wyboru do koloru, w każdej cenie i standardzie. Pomocni mogą się okazać ludzie na motorach krążący po mieście, którzy mają stosy ulotek i wskażą taki hotel jakiego oczekujesz. Na koniec jednak będą chcieli jakieś pieniądze (nie dostają prowizji z hotelu).



Skąd się wzięły kurorty takie jak Nha Trang czy górska Sapa? Kiedyś były to miejsca odpoczynku, regeneracji żołnierzy z zachodu (Francuzów w Sapie i Amerykanów w Nha Trang), tworzono w nich sanatoria i miejsca rozrywki. Samo Nha Trang było drugim najbardziej popularnym po Bangkoku miejscem, gdzie wypuszczano żołnierzy na przepustki. I charakter miejsca pozostał.

Więcej zdjęć