Co my tu mamy

środa, 3 kwietnia 2013

Phonsavan - Laos jakiego się nie spodziewaliśmy

Z Luang Prabang skierowaliśmy się na wschód do miasta Phonsavan. To w tych okolicach są słynne "The Plain of Jars", czyli wzgórza pokryte wielkimi, kamiennymi dzbanami, datowanymi na epokę brązu, których geneza i zastosowanie pozostają w dalszym ciągu zagadką.


Dla nas głównymi powodami wizyty była jednak historia miasta, które mocno ucierpiało podczas bombardowań oraz krajobrazy, jak odmienne od tych, które do tej pory widzieliśmy w Azji Południowo-Wschodniej.

Po wojnie wietnamskiej, w której Laos też brał udział, te rejony były jednymi z najciężej bombardowanych. Po przyjeździe na miejsce odwiedziliśmy centrum MAG (Mines Advisory Group), które zajmuje się oczyszczaniem terenów z niewybuchów. Tam obejrzeliśmy film dokumentalny "Boombies", który opowiadał o wojnie, bombardowaniach, ale przede wszystkim o konsekwencjach. Bardzo wiele bomb wciąż leży w ziemi i zagraża życiu ludzi, przede wszystkim dzieciom i rolnikom. Hamuje to rozwój rolnictwa i infrastruktury, bo strach kopać. Statystyki bombardowań i wypadków spowodowanych UXO (unexploded ordinance) są zatrważające. Wiedzieliście, że Laos jest najbardziej zbombardowanym miejscem na ziemi per capita? Statystycznie przez 9 lat co 8 minut spadała na niego bomba (z fosforem lub napalmem). Dwie organizacje zajmują się oczyszczaniem terenów z UXO - rządowe UXO Lao oraz zagraniczny MAG. Ale potrzeba na to jeszcze wiele czasu i pieniędzy.


W okolicy widać kratery po wybuchach, przy restauracjach, domach, informacji turystycznej stoją rozbrojone bomby. Najciekawsze jednak jest to, jak mieszkańcy tych terenów znajdują dla nich nowe wykorzystanie w życiu codziennym. Właśnie to tropiliśmy przede wszystkim podczas odwiedzania wsi. Oprócz tego w wiosce znaleźliśmy o wiele więcej - mogliśmy się sami, spokojnie przyjrzeć sposobowi życia, rozwiązaniom, narzędziom, zabawom dzieci. Jedna z wiosek stała się sławna ze swoich aluminiowych wyrobów, powstających z przetopionych bomb i części samolotów. Zaczęto od produkcji łyżek, potem doszły bransoletki "make bracelets, not war" a obecnie jeszcze otwieracze do butelek i "boombies". Pozwolono nam nawet wytopić swoje (niedoskonałe) łyżki :-) Wioska jest niewielka, 13 rodzin zajmuje się produkcją tych przedmiotów i teoretycznie sprzedawane są one przez coś w rodzaju fundacji a pieniądze idą na jej konto sponsorujące polepszanie warunków życia w wiosce i udzielają małych kredytów mieszkańcom. W praktyce rodziny sprzedają też swoje produkty bezpośrednio. Pomysłodawcom był cudzoziemiec, który nauczył ich jak przetapiać aluminium i wytwarzać przedmioty. Wsparcie otrzymali również od fundacji szwedzkiej, która monitorowała (teraz coraz mniej) zarządzanie funduszem, wraz z laotańską Partią Kobiet.


 Śledząc historię Laosu odwiedziliśmy też okoliczne jaskinie, w których na początku wojny skrywali się komuniści. Szybko jednak przenieśli się oni do licznych jaskiń w okolice obecnego miasteczka Vieng Xay (o tym więcej u Bartka w poście).

Cała prowincja położona jest w górach, a samo miasto usytuowane jest na 1200m n.p.m. przez co klimat jest tu łagodniejszy. Okolicę porastają miedzy innymi lasy piniowe, co sprawia, że podczas spaceru po
górkach czuliśmy zapach polskich lasów iglastych. Krajobraz jest malowniczo falujący dzięki tarasowym polom ryżowym o nieregularnych kształtach oraz górom i górkom z łagodnymi stokami (w większości). Mówią, że okolica, widoki przypominają te z Dzikiego Zachodu... Może:-) Np wielki kaktus przy domu, pomarańczowo-czerwona ziemia, (pół?)dzikie konie. Przypomina czy nie, jest tam po prostu pięknie!
Więcej zdjęć

1 komentarz:

Beata B. pisze...

A co widzieli i przeżyli blog ten wszystko Wam opowie...:)