Kolejnym przystankiem na naszej drodze było miasto Son La. Całkiem spore, jednak jak dla nas bez klimatu czy uroku. Dało się za to kupić kilka brakujących nam rzeczy, odwiedziliśmy muzeum i byłe więzienie francuskie. Deszcz uziemił nas na jeden dzień dłużej w tym mieście, co nie było takie straszne, bo zakwaterowanie mieliśmy przyjemne. Skorzystaliśmy też z okazji i pojechaliśmy na gorące źródła, do których prowadziła boczna, wiejska droga, która sama w sobie była atrakcją. Co do celu wycieczki, mocno się zdziwiliśmy, gdy go zobaczyliśmy. Ani to dla nas źródła były, ani gorące, ale kąpiel wzięliśmy.
Nieśpiesznie rano (a może powinnam napisać - chwile przed południem) wyjechaliśmy w kierunku Dien Bien Phu. Po zjeździe z drogi nr 6 na drogę nr 279 widoki były przepiękne!
Wioski i pola ryżowe poprzecinane małymi rzeczkami, występowały w akompaniamencie ostańców skalnych. Przy tej samej drodze mieścił się klimatyczny "bar" zatopiony w bambusach, z hamakami i z pięknym widokiem (przy coli i bia hoi;-) .
Przed miastem Dien Bien Phu zboczyliśmy z drogi, żeby zobaczyć jezioro i przy nim się rozbić z obozowiskiem. W rzeczywistości jezioro miało niedostępne brzegi a i otoczenie nie przystawało do mojej wizji. Tam gdzie była "plaża" i przystań stał pensjonat. Spytałam się właściciela (?) czy możemy za darmo rozbić hamaki, zgodził się i pokazał mi kilka miejsc do wyboru, stanęło na drewnianej wiacie. Po przeniesieniu wszystkich naszych bagaży z motoru do "chatki", ten sam pan chciał żebyśmy zapłacili 200 dongów (cena pokoju w hotelu!). Podziękowaliśmy i z powrotem wszystko załadowaliśmy na motor. W między czasie zrobiło się ciemno.
Kilka kilometrów w dół drogi zaczęła się mała wieś. Przystanęliśmy pod jednym z drewnianych, skromnych domków i zapytaliśmy o nocleg - "ależ proszę!" i od razu zaciągnęli nas na górę (domy na palach). Towarzystwo okazało się już mocno pijane tzn starsze małżeństwo było pijane a dzieci i wnuczkowie, nie. Tego wieczoru przez dom przewinęło się dużo ludzi, co nas uspokoiło, że to nie jakiś margines społeczny;-) Jak to ludzie "pod wpływem", emocji i czułości okazują aż nadto. I tak naściskaliśmy się z gospodynią sporo. Zostaliśmy ugoszczeni jedzeniem (ohydne;-P) i piciem (chcieli oczywiście polewać nam wódki ryżowej występującej tu w butelkach po coca coli, ale asertywnie odmawialiśmy; nagle Pani zniknęła i po jakimś czasie wróciła z napojami niealkoholowymi - było to ogromnie miłe z jej strony). Gospodarze rozlewali nam te napoje do ichnich kieliszków (ceramicznych, malutkich miseczek) tak abyśmy mogli wznosić toasty i stukać się z nimi. W Wietnamie dodatkowo dochodzi jeszcze uścisk dłoni po każdym "kielichu". Choć spaliśmy w śpiworach Gospodyni co chwila przynosiła jakiś ciężki koc i nas opatulała jak dzieci. Towarzystwo urzędowało do późnych godzin nocnych... a rano, wstali skoro świt. Był to najskromniejszy domek w jakim do tej pory spaliśmy, bez prądu i dostępu do wody, z paleniskiem w środku.
Do Dien Bien Phu mieliśmy zaledwie kilkanaście kilometrów. Po dotarciu rano na miejsce zostawiliśmy bagaże w guesthousie i pojechaliśmy tropić ślady historii (o tym poczytacie u Bartka:-).
Więcej zdjęć
PS. praktycznie o podróżowaniu na motorze: Trasa z Son La do Diem bien Phu to około 180 km. Dobra nawierzchnia, z licznymi podjazdami (przy naszym małym silniku, 2 osobach i pełnym załadowaniu ciężko się wdrapać). Czasowo wyszło nam około 5 godzin z dłuższym postojem w "bambusach". Spalanie motoru w górach wychodzi około 7 litrów (pełen bak) na około 300km. przy czym litr benzyny to 24.100 dongów (około 3,5 zł). Dziennie taki środek lokomocji wychodzi nam za osobę około 5zł (w górach). Motor pociąga jednak za sobą także oszczędności na noclegach i jedzeniu (dużo wozimy ze sobą tego co kupimy na targu czy w sklepie, jemy w gościach).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz