Co my tu mamy

środa, 17 kwietnia 2013

Dzienniki motocyklowe cz.1

Takiego motoru zapakowanego w bok i w górę z jakim ruszyliśmy w drogę nie powstydziłby się nawet Azjata! ;-) Najbardziej obawialiśmy się wyjazdu z Hanoi. Trwało to bardzo długo, bo to na prawdę ogromne miasto... Ale daliśmy radę, tzn Bartek dał radę za kierownicą, ja dałam radę z nawigacją i z nie-panikowaniem :-) Wyjechaliśmy nie wiedząc co nas właściwie czeka. I super, bo tego uczucia już nam zaczynało brakować.


Z początku droga była ruchliwa, za miastem zaczęło się kolejne miasto itd. Nic ciekawego. Z czasem jednak pojawiła się przestrzeń, mniejsze miasteczka, góry. Minęliśmy najładniejsze pole golfowe o jakim wiemy, lecz niestety nie wpuścili nas do środka. Motor się spisywał, jedynie na dłuższych podjazdach brakowało mu mocy. Pierwszego dnia pokonaliśmy 140km do wsi Mai Chau, która okazał się bardziej turystyczna niż się spodziewaliśmy. Jest to okolica leżąca w dolinie, z polami ryżowymi, którą zamieszkuje ludność White Thai, mieszkająca w domach na palach.


Udaliśmy się do wioseczki zaraz obok po drugiej stronie pól ryżowych, o pięknym zielonym odcieniu,w której już turystów ani guesthouseów nie było. Postanowiłam wejść do ostatniego domostwa i zapytać się o nocleg, cena proponowana to 3zł. Za pomocą rysunków, migów i minimalnego osłuchania się z angielskim mojej rozmówczyni dobiłyśmy targu, 3zł ale za osobę. Z początku mieliśmy spać w hamakach rozbitych pod domem między palami, ale po powrocie z targu zostaliśmy zaproszeni na górę, do domu. Swoją obecnością sprawiliśmy wielką frajdę kilkuletniej córce naszych gospodarzy, która przyprowadziła na noc równie rozentuzjazmowaną koleżankę. Obie dziewczynki były wesolutkie i sympatyczne. Jak już ustaliliśmy kto gdzie śpi, jak mamy na imię itd, piekielnie głodni przystąpiliśmy z Bartkiem do gotowania. Swój mieliśmy tylko wok (nowy nabytek), nóż i produkty spożywcze. Mogliśmy skorzystać z kuchni naszych gospodarzy i ich naczyń. Gotuje się poza domem, w takiej kliteczce bez komina, oczywiście na ogniu. Zrobiliśmy mięso i coś w rodzaju frytek. Obierki z ziemniaków poszły dla świnek. Pod domem bowiem była mała farma, z krową, świnkami i pilnującym domu psem. Na koniec wszystko naszykowaliśmy, łącznie z 7 miseczkami dla każdego, aby dać do zrozumienia, że chcemy się z nimi podzielić (mama, tata, babcia, córka, koleżanka córki, my i był jeszcze nie jedzący bobas). Poczekaliśmy jeszcze, aż nasz gospodarz przyrządzi swoją potrawę (nie wiemy co to było, ale smakowało jak tabletka nospa, kojarzycie ten mega gorzki smak?!) i zasiedliśmy do..nie stołu nie było jak w całej Azji SE i Chinach:-), po turecku wokół okrągłej tacy z jedzeniem. Nikt się nie poczęstował naszym mięsem, co nas zdziwiło...możemy tylko snuć domysły czemu.


Wieczorem poszliśmy jeszcze wspólnie zobaczyć ogniska i zabawy młodzieży, która chyba przyjechała tam na wycieczkę szkolną. Tam od razu nas wypatrzyli chłopcy-wodzireje całej imprezy i wciągnęli do zabawy. Potem zostaliśmy wytypowani do odśpiewania piosenki, i to przez mikrofon! Daliśmy radę i zostaliśmy nagrodzeni mocnymi brawami:-D Takie rzeczy to tylko w Azji;-) Bobasowi jednak zabawa do gustu nie przypadła i dość szybko całą gromadką wróciliśmy do domu.



Nasza rodzinka miała mały domek na palach - jeden pokój, który w zależności od pory dnia pełni odpowiednie funkcje. I tak w nocy kładzie się maty bambusowe na bambusowej, prześwitującej podłodze, rozwiesza moskitiery i spanie gotowe. Dostaliśmy nawet pod głowę typową dla tej grupy etnicznej poduszkę pod głowę (chcieliśmy je potem odkupić, ale okazało się, że to prezent ślubny więc od razu odpuściliśmy). Choć spaliśmy na podłodze, pod spodem hałasowały nam świnie, zaraz obok spała razem cała ta rodzinka to była to jedna z najlepszych nocy w naszej podróży. Było trochę tak jak byśmy za dzieciaka spali w domku na drzewie razem ze znajomymi. Przyjemne uczucie.






Na drugi dzień zostawiliśmy rzeczy u nich, a sami poszliśmy pozwiedzać dalej okolicę. Na koniec pomogliśmy jeszcze w zaganianiu krów, dostaliśmy zaproszenie, aby odwiedzić naszych gospodarzy w drodze powrotnej, zapakowaliśmy motorek i ruszyliśmy dalej. A doświadczenie codziennego życia mieszkańców tych okolic, poznanie ich choć odrobinę (góry zamieszkują liczne mniejszości etniczne) było dla nas cudownym przeżyciem, dlatego postanowiliśmy doświadczać tego jak najczęściej się uda.

Drugiego dnia naszej motocyklowej drogi kierowaliśmy się dalej na północny zachód w stronę miasta Son La. Jakieś 100km przed nim, wzdłuż drogi, zaczęła płynąć rzeka. Okolica zapełniła się pięknymi widokami, wiszącymi bambusowymi mostami. Niestety w jednej z wiosek w tej okolicy odmówiono nam noclegu, a także nie zgodzono się na powieszenie hamaków, choć z początku wydawało się, że możemy. Po dwóch nieudanych próbach, gonieni już przez zbliżającą się burzę, nieco dalej, zostaliśmy przygarnięci przez pewną młodą Panią. Dom był większy, bogatszy, ale konstrukcja ta sama: pale, drewniane ściany, bambusowa podłoga (jakim cudem ona się nie zarywa?!). I chmara dzieciaków pobudzonych naszą obecnością. Tym razem było nieco trudniej z początku, bo Pani była speszona i kompletnie nie rozumiejąca po angielsku, a przede wszystkim dzieciaki z wioski chciały od nas pieniądze lub coś do jedzenia. My nic nie dawaliśmy, bo to nie wychowawcze, "paliliśmy głupa", że nie rozumiemy, za to Bartek małpował z nimi, pokazywał różne rzeczy i to też sprawiało im radość.


Tak jak poprzednio, mieliśmy zakupione mięso i siatę ugotowanego ryżu, który dostaliśmy od poprzedniej naszej gospodyni oraz trochę słodyczy i tym chcieliśmy wszystkich poczęstować. Przy kolacji okazało się jednak, że nasza rodzinka ma tylko dwójkę dzieci, a reszta została odesłana do domów.  Po nas jeszcze jedno danie przygotowywali gospodarze (pomagaliśmy sobie nawzajem w gotowaniu) tym razem była to pyszna fasolka. Po kilku miesiącach jedzenie "suchego" ryżu, ten podsmażony przez nas na sosiku po mięsie był niebem w gębie! Po kolacji nasza gospodyni sama z siebie wyciągnęła swoje tradycyjne stroje i ku naszej i swojej uciesze zaczęła mnie w nie ubierać. Potem jeszcze przyszły dwie panie z dziećmi, na telewizję. Tego dnia padliśmy szybko na "łóżko". Za ścianą było słychać lejący deszcze. Jak dobrze, że udało nam się znaleźć ciepłe schronienie. Rano pakowaniu motocyklu przyglądało się wiele osób z wioski. Pożegnaliśmy się z naszymi gospodarzami dziękując jak najładniej umiemy. Było nam miło, że nie oczekiwali żadnej zapłaty.

Więcej zdjęć
Film z wioski-dzieci naszej gospodyni :-)
Film z ogniska-Wietnamczycy śpiewają

1 komentarz:

zyciebe pisze...

Jesteście cuudni!