Trasa: Wioska ze szkołą gdzieś na drodze 279 - Pho Rang (od tego momentu zaczęliśmy kierować się na południe) - Wioska 15km przed Yen The - Jezioro Thac Ba (droga nr 70) - Son Tay (drogą nr 319, 32c, 32).
Mieliśmy szczęście znajdując bezpieczne schronienie w szkole, bowiem od rana zerwała się straszliwa ulewa i wicher.
Jak to w górach bywa, pogoda jest zmienna i po kilku godzinach zaczęło się przejaśniać. Błoto i kałuże na drodze jednak został, co dało nam w kość. Po drodze zatrzymaliśmy się w mieście Pho Rang, gdzie zrobiliśmy zakupy na targu, posiedzieliśmy na ulicy na malutkich, plastikowych krzesełkach (jak już chyba wiecie, to tutaj bardzo popularne) i...a to pokażemy wam w osobnym poście;-) Przed zmierzchem odbiliśmy na boczną drogę w stronę miasta Yen The w poszukiwaniu pagody i noclegu u miejscowych. Tym razem nie było tak łatwo, ale znów okazało się, że Wietnamczycy to gościnny naród (do czterech razy sztuka;-)) Całą wioska już wiedziała, że tam przyjechaliśmy i przy szukaniu gościny mieliśmy liczną publiczność. Tym razem zamieszkaliśmy na chwilę w nowym domu murowanym, z wysokim dachem pokrytym pięknymi dachówkami z liści palm. Dom składał się z jednego pomieszczenia, gdzie strefy były wydzielane za pomocą "zasłon", kuchnia jak zawsze była na zewnątrz, a za łazienkę standardowo służył kawałek wylewki na dworze z wiadrem wody i miseczką do polewania. Nasi gospodarze chyba nawet wyszli z domu, żebyśmy mogli się tam umyć. Wokół domu był staw hodowlany, więc nie zdziwiło nas, że zostaliśmy ugoszczeni rybkami (suszone a następnie grillowane małe rybki, po kilka wkładanych miedzy rozciętego bambusa i związane na końcu sznurkiem z bambusa). Oczywiście do naszych frytek (tym razem wyszły wyborne!) dostaliśmy garnek ryżu. Po raz pierwszy nikt nie chciał się do nas dołączyć. Na szczęście śniadanie zjedliśmy już wspólnie. W nocy obudził nas mężczyzna, który chciał od nas paszporty, z początku był przez nas spławiany aż dotarło do nas, że to policjant! Coś tam sobie spisał z tych paszportów, podziękował i pojechał. Rano w domu zebrała się cała familia, 6 braci od rana konsumowało wódkę ryżową (środek tygodnia, 7.30 rano;-) a wokół siedziały ich żony i biegała dwójka dzieci. Potem jeszcze za nieduże pieniądze naprawili nam flaka w tylnym kole i po długich pożegnaniach (rąk do uściśnięcia było wiele) najedzenie ruszyliśmy w dalszą drogę.
Marzyło nam się biwakowanie nad brzegiem jeziora, więc podjęliśmy kolejną próbę zrealizowania tego pomysłu. Niestety i tym razem to nie było to, choć Ho Thac Ba było ciekawsze od tego odwiedzonego poprzednio to nie zauroczyło nas (wciąż większość brzegu jest niedostępna, powstało kilka "kurortów" i hoteli, gdzie z boku znalazłoby się miejsce na biwakowanie; można też popływać łódką lub na "bananie" albo po prostu się pokąpać). Na jeziorze zainteresowały nas pływające domki. Chętnie byśmy w nich zamieszkali na jedną noc, niestety były już "out of service".
Od przemieści miasta Pho Rang wzdłuż drogi 70 na południe, mieszkańcy w zdecydowanej większości zajmują się produkcją oklein z drewna (cienkie drewniane okleiny na np meble). Wzdłuż pobocza suszyła się ich ogromne ilości. Nie brakowało też ciężarówek na drodze, które gotowy towar zabierały .W jednym z zakładów zatrzymaliśmy się, aby zobaczyć jak wygląda proces ich powstawania.
Tego dnia przejechaliśmy długi odcinek (jakieś 250), co było możliwe dzięki płaskiej powierzchni, na którą w końcu wyjechaliśmy oraz świetnej, nowej drodze bez ciężarówek, którą mieliśmy szczęście jechać (32c). Dzięki temu tamtą noc spędziliśmy już w hotelu w mieście Son Tay. W końcu prysznic! :-D
Galeria zdjęć