Po 2 dniach w zdemilitaryzowanej strefie, dawnej granicy Wietnamu Południowego i Północnego, po ciężkiej przeprawie przez drogę, której na odcinku około 40km nie było wcale, dotarliśmy do domu naszego hosta w Hue - Tuan jest studentem i mieszka z rodziną w spokojnej okolicy. Mogliśmy zapoznać się zmiejskim stylem życia rodziny wietnamkisej i poznać jego znajomych, którzy wspólnie tworzą grupę sky group, oprowadzającą turystów po mieście za darmo. Są to sympatyczni, młodzi ludzie i na prawdę warto się z nimi gdzieś wybrać.
Hue to miasto pełne zabytków cesarskich. Jest cytadela i zakazane miasto, są kompleksy grobowców, świątyń i oczywiście pagody. Przez środek miasta przepływa rzeka o pięknej nazwie Perfume River. Było to najsympatyczniejsze i jednocześnie ciekawe miasto (tanie jednocześnie;-) ), w którym brakowało miejskiego pędu i korków. A pozostałości dawnej świetności imperium były miejscami spokojnymi, bez tłumów, ocienionymi w większości, gdzie można się zatrzymać i pomyśleć. Moglibyśmy w Hue zostać na dłużej...
Z rzeczy przypadkowo odkrytych, przyjemnym przerywnikiem w zwiedzaniu może być wizyta za grosze na otwartym basenie mieszczącym się w najstarszej szkole średniej w Wietnamie:-)
Po porannej kąpieli o 6 rano wyjechaliśmy do Hoi An. Miało być czarująco i romantycznie. Było, ale może przez tą oczywistą atrakcyjność, nas nie oczarowało na tyle by chcieć zostawać tam dłużej. Choć przyznaję było na prawdę piękne. I równie pyszne (mają tam swoje lokalne specjalności). Wzdychałam do każdego budynku na starym mieście oświetlonego lampionami, chcąc w nim zamieszkać lub chociaż zjeść/porobić zakupy (których przecież nie lubię).
Więcej zdjęć
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz