Teraz jednak kilka słów o naszym nowym miejscu. Początki tym razem były trudniejsze a jeszcze nie wiemy czy warte zachodu. Podejrzewamy, że tak, więc brniemy dalej w ten laotański świat, z którym się jeszcze do końca nie oswoiliśmy.
Historia zaczęła się w stolicy kraju, w Vientiane. Spokojne miasto, bez wieżowców i nowoczesnych biurowców. Odwiedzających pełno, ale tylko na jedną lub dwie noce. Fama bowiem głosi, że to nudne miejsce, służące tylko za wymuszony - trasą i obowiązkami wizowymi do innych krajów - przystanek.
U nas miało być podobnie - odbiór przesyłki z Polski i wyrobienie wiz do Wietnamu. Okazało się jednak, że ambasada cały tydzień była zamknięta ze względu na wietnamskie święto Tet, a i przesyłka szła wolniej niż oczekiwaliśmy. Ponad to, wczuliśmy się w tzw "lao time", czyli niespieszne, leniwe tempo życia mieszkańców i ciężko nam się było zabrać za organizację czasu jaki mamy w Laosie. Nie ułatwiała też tego obsługa w hostelu, której zależało bardziej na sprzedaży własnych biletów niż udzieleniu nam informacji odnośnie połączeń po kraju, ani usytuowanie dworców autobusowych, dwóch różnych, oddalonych o 10, może więcej kilometrów.
Pierwsze dni mijały nam więc powolnie, drzemaliśmy popołudniami, oglądaliśmy zabytki i atrakcje dostępne pieszo. Przy okazji załamując się cenami produktów i usług (a mówili, że będzie taniej niż w Tajlandii). No bo kto to widział, żeby płacić 50.000-60.000 za pokój, 12.000 za ryż z kurczakiem albo 60.000 za bilet autobusowy!? Oczywiście chodzi o laotańskie kipy ;-)
Trzeciego dnia w końcu ożyliśmy. Zamarzyło nam się kupno/wynajęcie tuk tuka (motorikszy), ach, co za plany i wizje z nim związane mieliśmy. Zasięgnąwszy języka wśród mieszkańców, niestety musieliśmy zrezygnować z tego pomysłu. Ale chęci do działania na szczęście zostały. Zaczęliśmy odkrywać popołudnia na plaży nad Mekongiem i zachody słońca, znaleźliśmy miejsce do zawieszenie naszego hamaku - masa radości i w końcu komfort dla pleców, odwiedziliśmy Park Buddów, wypożyczyliśmy rowery i zawitaliśmy na dworce zasięgnąć informacji, Bartek znalazł Muzeum Wojny, poszliśmy na basen, spotkaliśmy się z młodą Polką mieszkająca od pół roku z rodziną w Vientianie, dorobiliśmy się swojego ulubionego miejsca do siedzenia z tanimi szejkami owocowymi i boską laotańską kawą na zimno (i rudym kotem i ogromnym gekonem), stałym punktem była również paratha na kolację - coś w stylu smażonego naleśnika na słodko, trafiliśmy też na manufakturę jedwabiu, gdzie przebiegał cały proces od pozyskiwania jedwabiu, po koloryzację i haftowanie - wszystko ręcznie. Także uważamy, że to miasta da się lubić i można się w nim nie nudzić.
Ale już kopytkowaliśmy w miejscu, także szczęśliwi byliśmy wyjeżdżając ze stolicy. Mieszkańcy mijanych przez nas miasteczek zajmują się głównie uprawą tytoniu, produkcją węgla drzewnego i przed prawie każdym domu widać suszone ..bataty? Dzisiaj, z licznymi przesiadkami i autostopem, który był konieczny, gdyż nie było żadnego autobusu, a te co nas skądś mijały, się nie zatrzymywały, dojechaliśmy do Kong Lor, wioski obok, której jest podobno zjawiskowa jaskinia o tej samej nazwie. Nam już się podoba, bo widoki piękne, a wokół najprawdziwsze laotańskie wioski, drewniane domy na palach, całe zwierzyńce przebiegają przez drogę a dzieciaki latają bez butów tudzież jeżdżą po kilkoro na rowerach, oczywiście zadowolone. A to wszystko w tumanach pyłu, który się unosi z drogi.
Niestety tutaj niektóre dzieci na nasz widok wołają o pieniądze. Pierwszy raz się z tym stykamy, Tajlandia i Wschodnie Chiny, w których do tej pory byliśmy, to jednak dobrze prosperujące regiony. Takie incydenty będą się zdarzały w biedniejszych krajach, ale tylko w tych miejscach odwiedzanych przez turystów...
Nie "wyczuliśmy" jeszcze Laotańczyków. Nie nawiązuje się z nimi tak łatwo kontaktu jak z Tajami. Jednak raz już byliśmy szybciutko zaproszeni na piknik rodzinny, gdzie ugoszczono nas piwem i karkówką z grilla (brzmi swojsko prawda? ;-) Ale wygląda troszkę inaczej aczkolwiek sens pozostaje ten sam) a innym razem Pan z przydrożnej jadłodajni zaczął z nami dłuższą rozmowę i nawet skończyło się na wspólnych zdjęciach ;-) Także pewnie rozkręci się jeszcze jak nabierzemy wprawy w stosunkach polsko-laotańskich.
A dzisiejsze popołudnie i wieczór spędziliśmy w dwójką sympatycznych, starszych od nas Francuzów (podróżujących osobno), którzy już są "starymi wyjadaczami" jeśli chodzi o podróże. Miło było posłuchać ich opinii i odczuć oraz stwierdzić, że choć my dopiero zaczynami, to już patrzymy na świat podobnie.
Więcej zdjęć
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz