Co my tu mamy

niedziela, 10 lutego 2013

Ayuttheya

Nie było przesady w opisie tego miasta, że wszędzie rozsiane są w nim ruiny świątyń buddyjskich. Na szczęście już na samym początku zdecydowaliśmy się wypożyczyć rowery. Przez dwa dni jeździliśmy po mieście i okolicach, odmachując raz za razem do wesołych Tajów i oczywiście odwiedzając wszystkie świątynie.
Te pozbawione tłumów turystów, zapadały głęboko w pamięć i dawały odczuć dawną potęgę i blask. Samo miasto też ma przyjemną atmosferę, taką..małomiasteczkową. Fajnie było czuć wiatr we włosach i jeździć sobie, gdzie mapa lub oczy poniosą, co rusz odnajdując jakieś ciekawe ruiny świątyń, parki z rozwalonymi mostkami, mijać słonie pracujące w biznesie turystycznym i o wiele więcej. W ciągu dnia jedliśmy lody a wieczorem stołowaliśmy się w świetnej tajskiej jadłodajni na rogu ulicy - oh co za pyszności tam można było dostać - Pan był mistrzem wok'a i wariacji na temat omletów, podawanych na gorącej patelni. Z lokalnych specjałów furorę zrobiła wata cukrowa zawijana w naleśnik, ALE naleśnik był zielony z kiwi chyba, a wata smaczniejsza, o innej konsystencji:-) A podczas wieczornych wyjść do beckpakerskich barów na internet, odkryliśmy shake arbuzowy - mmmm!


Co do samej jazdy na dwóch kółkach, bez problemu odnajdowaliśmy się po lewej stronie jezdni, a że drogi szerokie to i samochody nie była dla nas męczące. Aż nabraliśmy ochoty, aby wsiąść na rowery na dłużej i dalej ;-)
Więcej zdjęć

Brak komentarzy: