Dzięki portalowi internetowemu, który umożliwia szukanie "hostów", osób, które mogą zaoferować ci u siebie w domu nocleg lub wspólne wyjście lub oprowadzenie po mieście, poznaliśmy się z Sanni. Zgodziła się na nasz przyjazd, do swojej wioski niedaleko miasta Kanchanaburi, w prowincji o tej samej nazwie. Już od samego początku czuliśmy ogromną gościnność. Mówili, że tak u nich po prostu się robi. Potem było tylko lepiej i lepiej. Całe dnie spędzaliśmy razem zwiedzając piękną okolicę i rozmawiając, zadając milion pytań i samemu też opowiadając o Polsce. Dom przy domu mieszkali krewni, równie otwarci i sympatyczni, co rodzice Sanni. Obok domu był ryneczek, świątynia, szkoła, rzeka Kwai i po sąsiedzku pyszne lody:-) Jest to rolnicza okolica, którą porasta przede wszystkim trzcina cukrowa, bananowce, ryż, słodkie ziemniaki, cytryny. Również rodzice Sanni mieli kawałek swojej ziemi, którą bardziej uprawiają hobbistycznie niż zarobkowo. Na co dzień jej mama jest pracownikiem samorządu (spolszczając) a tata jet żołnierzem o specjalności ratownik medyczny. Sanni natomiast od maja będzie nauczycielką angielskiego w szkole (tu również ogromne szczęście, że mogłyśmy bez problemu ze sobą rozmawiać!).
Akurat w tym samym czasie w wiosce odbywał się "festyn" organizowany przez rząd (taki nasz samorząd lokalny). Bardzo ciekawa sprawa. Otóż, wydarzenie odbywa się zaraz po rozliczeniu podatków otrzymanych od mieszkańców. Choć trochę rekompensując, że płacić je trzeba, samorząd organizuje taki jakby festyn, na którym za darmo można np naprawić skuter lub rower, skorzystać z usług fryzjerów i masażystów, pośpiewać karaoke, posłuchać występów, obejrzeć kabaret a do tego najeść się i napić:-) Przez cały czas trwania imprezy można zapisywać na wielkiej tablicy rzeczy, które mieszkańcom doskwierają lub którym im w wiosce brakuje (np. brakowało przyrządów do ćwiczeń nad rzeką, zgłoszono problem z kradzieżami, za komunikowano potrzebę zatrudnienia osoby, która pomoże się przekwalifikować na inny zawód). Następnie samorząd tymi sprawami się zajmuje. Prawda, że miło? My również skorzystaliśmy z bezpłatnych usług, mimo że podatków (jeszcze;-) ) tam nie płacimy - to pewnie dzięki mamie Sanni.
Do Kanchanaburi przyjechaliśmy na jeden, maksymalnie dwa dni. Potem mieliśmy jechać na
północ Tajlandii. Jednak pobyt u nich w domu, wspólne gotowanie i jedzenie, długie rozmowy, oglądanie albumów rodzinnych, możliwość uzyskiwania odpowiedzi na pytania dotyczące ich kraju, kultury, religii, wojska (Bartek ;-) było dla nas tak cenne, że ciągle przedłużaliśmy datę wyjazdu, aż w końcu w ogóle zrezygnowaliśmy z jechania na północ. Mieliśmy nawet możliwość obchodzenia wraz z nimi chińskiego nowego roku, który w tajskim wydaniu był raczej radosnym świętem zmarłych, o czym też napiszemy niebawem. Ostatniego wieczoru zostaliśmy dodatkowo obdarowani prezentami, ale nie nowymi, tylko takimi, które należały do nich, przez co dla nas są jeszcze cenniejsze. Bartek czuł się jakby miał urodziny, bo trafiła mu się "wioska wojskowych" tzn obok jest zlokalizowana największa w Tajlandii jednostka wojskowa (a właściwie kilka jednostek w jednej) i wiele osób w rodzinie było lub nadal jest w wojsku.
I tak Bartek otrzymał mundur od syna cioci, beret, koszulkę i naszywki od taty, mamy też wojskowy hamak i koszulkę, którą się nosi na urodziny króla, ale my możemy w niej chodzić na co dzień i ma to nam przynieść życzliwość Tajów, jak powiedziała nam mama Sanni, a ja dostałam biżuterie, szal i ręcznie robione przez ciocię torebki. Brakowało nam słów, aby wyrazić wdzięczność nie tylko za prezenty, ale za otwartość, gościnność, te wszystkie razy kiedy skoro świt nas zawożono na dworzec a potem odbierano. Oczywiście my staraliśmy się sprawić jak najmniej problemu, ale byliśmy bez szans - nie było dyskusji. Tam się zawsze przywozi i odwozi dzieci, nawet jak są duże, częstuje się i gości. No po prostu brak nam słów, jak dziękować za okazane nam serce.
Więcej zdjęć
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz