Ale o tym kiedy indziej.
Gdy zamieszkaliśmy u Sanni nie wiedziałem, że jej tata jest żołnierzem w pobliskiej Jednostce Wojskowej. Podczas pobytu w ich domu zainteresowały mnie zdjęcia kompani i certyfikat za medal wiszące na ścianie.
Wieczorem przy kolacji tata Sanni przyniósł książkę pamiątkową wydaną z okazji ukończenia kursu Rangera i od tamtego wieczoru przez następne dni mieliśmy wspólne tematy ;-)
Okazało się, że tata jest po kursie Ranger w wersja tajskiej. Muszę tutaj wspomnieć, że armia tajska ma wiele podobnych rozwiązań, co US ARMY. Łączy ich historia. Walczyli po stronie amerykańskiej w wojnie wietnamskiej, do dziś ich podstawowa broń indywidualna to karabiny z rodziny M16/M60, mundury wzorowane są na ERDL, BDU, najnowszy na MARPATcie, a amerykańscy żołnierze są częstymi gośćmi na tajskich ćwiczeniach/kursach.
Kurs Ranger jest właściwie odpowiednikiem amerykańskiego kursu. Ma on przygotować dowódców/liderów.
Ciekawostką jest sposób na jedzenie jajek na stołówce...żołnierze mają je zjadać w taki sposób w jaki jedzą węże, czyli bez użycia rąk oraz w całości.. :-)
Naszywka tajskiego Rangera, to odznaka z wyhaftowaną twarzą pantery trzymającą nóż w kłach, otoczonej liśćmi symbolizującymi..? Dowiem się następnym razem ;-)
Ostatniego dnia tata zawiózł nas do swojej pracy, czyli do jednostki wojskowej - ku mojej uciesze! Miałem okazję zobaczyć nie tylko park maszyn, lecz również muzeum poświęcone weteranom wojny wietnamskiej, coś jak izba pamięci w Polskich JW.
Na terenie Jednostki znajduje się także sklep, w którym za bardzo, bardzo dobre pieniądze żołnierze mogą dokupić wyposażenie. Ja kupiłem spodenki armijne do ćwiczeń i dwie rożne koszulki Tajlandzkiej Szkoły RANGER :-) Z właścicielem sklepu rozmawiało się bardzo przyjemnie. Na pożegnanie otrzymałem zestawy tajlandzkiego MRE :-)
Wiecej zdjęć
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz