Co my tu mamy

sobota, 16 lutego 2013

Jak już pisałam rodzice Sanni zgodziła się byśmy obchodzili z nimi Chiński Nowy Rok. Więc jak to wszystko wyglądało?

Zaczęło się bardzo wcześnie. O godzinie 5 rano wszyscy już byli na nogach. Ostatnie zakupy brakujących produktów na targu, a potem gotowanie. Najpierw u Sunni w domu przygotowałyśmy półprodukty dla jej mamy. Potem przeszłyśmy dwa domy obok do jej babci i cioci. Tam przyrządzania potraw było najwięcej. W kuchni krzątanina jak w Polsce przed każdymi świętami. Tyle tylko, że kuchnia nie taka jak u nas, a kawałek ogrodu za domem. Zamiast kuchenki, kociołek z węglem. Na nim już stał garnek do gotowania na parze, z którego wystawały trzy pokrzywione kurze główki. Dostępu do wody bieżącej w kuchni nie widziałam, wszyscy nabierali ją z wielkich waz stojących w pobliżu. Krojenie warzyw i ziół, których używa się dużo, odbywało się na podłodze. Przyprawy domowej roboty powstają najczęściej w moździerzu. Trzeba uważać, gdy rozgniata się papryczki chili, są bowiem tak ostre, że jeśli odprysną na skórę, to poparzą. Dlatego Sanni nakładała na moździerz woreczek foliowy, żeby nic się z niego nie wydostało. Mi w udziale przypadło obieranie papryczek (odrywanie korzonków), rozbijanie czosnku, mieszanie makaronu, zawiązywanie na supełek ugotowanych pączków kwiatów, robienie sosu do mięsa z papryczek chilli, czosnku i soku z limonki. W efekcie powstało kilka rodzai zup, gotowane kurczaki, makarony, do tego doszły potrawy od drugiej cioci i masa słodkości w liściach bananowca kupionych na targu. No jedzenia pełno.
 A dla kogo to wszystko? Dla Buddy, zmarłych krewnych, bogów/bożków/dusz zamieszkujących w samochodzie, drewnie, wodzie... Tajowie mają rozbudowaną sferę sacrum, wierzą że wiele obiektów posiada duszę/boga/bożka (nie wiem, która nazwa jest najbardziej adekwatna) i do nich się modlą lub zwracają o pomoc. W wielu miejscach można zobaczyć stare drzewa przepasane wstążkami lub nawet posiadające swoje ołtarzyki do składania im szacunku. Śmieszne? A może właśnie piękne, takie życie w poczuciu związku z tym co nas otacza.




Dlaczego przyrównałam ten dzień do święta zmarłych? Bo dla zmarłych krewnych przyrządzało się nie tylko jedzenie, ale także kupowało górę prezentów. Np dziadek Sanni, który zmarł kilka lat temu, dostał buty, koszulę, pasek, portfel a nawet iPhona! A fajerwerki, czyli w tym przypadku głośne petardy, są puszczane po to, by zmarli usłyszeli, że przygotowaliśmy dla nich to wszystko. Wspólne świętowanie ze zmarłymi jest tym łatwiejsze, że ich urny znajdują się w domach, przyozdobione zdjęciami i oczywiście kwiatami, kadzidłami, których używa się do modlitwy (ewentualnie prochy zmarłych umieszcza się w murach wokół świątyń).







 

Kiedy jedzenie było już gotowe, należało je rozdzielić na kilka talerzy, po jednym dla każdego przedmiotu modłów. U Sanni były to trzy talerze - dla Buddy, dla zmarłego dziadka i dla samochodu. U babci, było to aż sześć talerzy, bo dodatkowo jeszcze dla prababci i duchów wody, drewna itd. Składając jedzenie w ofierze, każdy modlił się i zapraszał na ucztę, używając do tego kadzideł (trzy dla Buddy, po jednym dla reszty) następnie wbijało się je w potrawy. Gdy wszystkie się wypaliły, był to znak, że zmarli już zjedli i teraz nasza kolej na konsumowanie. Jeszcze tylko pytające spojrzenia na babcię, która o wszystkim decydowała, czy tu już czas zasiadać do jedzenia, czy czas składać prezenty zmarłym. Najpierw to drugie. W tym celu wszyscy razem dorzucaliśmy papierowe podarunki do ognia. Tata Sanni z Bartkiem puszczali też petardy.








Koło godziny 10.30 wszyscy zgromadziliśmy się na macie na podłodze wokół misek i miseczek z jedzeniem. Jak co dzień, każdy dostał talerz z kupką ryżu (łyżką i widelcem) a resztę nakładał sobie według uznania. Na deser owoce i dziwnej maści słodkości związane z tym świętem. Sanni się śmiała, że jeszcze przez tydzień wszyscy będą je jeść.


Wieczorem miło nam było usłyszeć, że rodzina nas polubiła, bo pomagaliśmy, jedliśmy to co oni, umieliśmy się zachować po tajsku:-) Dodatkowo pierwszy raz babcia nie miała złego humoru podczas święta, co każdy odczuł, więc zostaliśmy zaproszeni na kolejny rok:-)

PS. Święto, które obchodziliśmy z nimi, w prowincji Kanchanaburi, okazało się być dzień przed Chińskim Nowym Rokiem, 9 lutego. 10  luty był przez mieszkańców poświęcony na rodzinne wyjazdy za miasto, pikniki, większość sklepów była nieczynna. Z początku zastanawialiśmy się czy będę go w ogóle świętować, przecież nie ma tam mniejszości chińskiej. Również zastanawiały nas pozostałości po dekoracjach z Nowego Roku 1 stycznia, przecież turystów tam brak. Sanni na to "my obchodzimy wszystkie święta". Prawda, że Tajowie lubią zabawę:-) Tajski Nowy rok obchodzony jest w kwietniu według Kalendarza Buddyjskiego (różnica między naszym kalendarzem Gregoriańskim wynosi 543 lata). Także w Tajlandii mieliśmy rok 2556. W kwietniu jednak rok pozostanie ten sam, bo dla ułatwienia zaczęli zmieniać datę 1 stycznia, co nie zmienia faktu, że to chyba najważniejsze, a na pewno najdłuższe tajskie święto.

Brak komentarzy: