Luang Prabang, główna atrakcja Laosu, położone jest w północno-centralnym Laosie. Niegdyś było stolicą, o czym przypomina Pałac Królewski, będący obecnie muzeum. Miasto słynie również z bogatej kultury buddyjskiej, z którą związane jest słynne "morning alms", czyli poranne ofiarowanie darów mnichom buddyjskim. Miasto zostało przemianowane na Luang Prabang na cześć posągu Buddy podarowanego królowi ("Królewski Wizerunek Buddy" czyli Luang Prabang), który można obejrzeć w Muzeum.
Miasto w całości jest wpisane na listę UNESCO, dzięki czemu (tak podejrzewam) panuje w nim estetyczna harmonia (m.in. wszystkie szyldy są drewniane w wyżłobionymi i pomalowanymi na biało literami). Dominuje piękna kolonialna architektura. W dawnych francuskich rezydencjach obecnie mieszczą się restauracje, galerie, hotele, sklepiki. Aż chce się wejść do środka!
Jeden dzień poświęciliśmy w całości na słonie. Oprócz przejażdżki w "siodle", czyli dwuosobowej "ławce", była też nauka prowadzenia słonia i przekładanie teorii na praktykę. Nie zabrakło też wspólnych kąpieli wodnych w rzece. Cudownym doświadczeniem było siedzenie na jego szyi, głowie i czucie pod gołymi stopami (buty się zdejmowało) tego ogromnego zwierza. Zaskoczyła nas gracja z jaką słonie się poruszały - żadne z górki na pazurki, tylko stopa za stopą, delikatnie i powoli - zadziwiające.
P.S. Była jednak rzecz, która psuła mi to doświadczenie - był nią hak, ułatwiający znacznie kierowanie słoniem, ale w bolesny jak się domyślam sposób. Nie każdy go używał (tablica informacyjna zresztą zabraniała stosowania go), ale na nieszczęście słonia i moje mój mahout (tak nazywają się jeźdźcy i opiekunowie słoni, kiedyś prestiżowy zawód, bo królewski, dziś stracił swoje znaczenie) nadużywał go.
Ostatni dzień, to były pierwsze samodzielne kilometry na motorze (swoją drogą w LP mają najwyższe ceny za wypożyczenie, ale cóż zrobić - i tak wychodzi o wiele taniej i o niebo lepiej niż z wycieczką). Odwiedziliśmy cegielnię (weszliśmy nawet do wnętrza pieca), zobaczyliśmy słynna jaskinię ze świątynią we wnętrzu, przyjrzeliśmy się z bliska procesowi wyrabiania glinianych naczyń, powłóczyliśmy się po wioskach, a nawet zostaliśmy zaproszeni do jednego z domów na prywatny pokaz gry na flecie i ichnim instrumencie drewnianym, przypominającym duże (bardzo) cymbałki. Od tak, Pana zainteresowały nasze osoby i chciał się pochwalić:-) A to wszystko bez komercji i kupowania turystycznego produktu. Były to autentyczne miejsca pracy odwiedzonych przez nas mieszkańców, którzy zgodzili się na naszą tam obecność. Okazało się też, że Bartek ma wrodzony talent do jazdy na motorze i wyprowadził nas bez szwanku z kilku groźnych sytuacji, tzn takich, które najprawdopodobniej skończyłyby się wywrotką.
Każdy dzień w LP kończyliśmy na targu z jedzeniem - wąskiej, obskurnej uliczce z pysznym jedzeniem, grillem, warzywami, ryżem i noodlami - do wyboru do koloru - płacisz 4zł i ładujesz tyle, ile zmieści ci się na talerz. A to tego dla Bartka Cola a dla mnie sławne Beer Lao :-)
Z Luang Prabang, jak wspomniałam na początku, związana jest też ceremonia składania porannej ofiary mnichom. Ma to miejsce o świcie, kiedy mieszkańcy wychodzą na ulice, kobiety zasiadają na matach (nie można być wyżej od mnicha - to okazanie braku szacunku), ale mężczyźni mogą stać. Ze swoich koszy z jedzeniem (głównie sticky rise) rozdają dary przechodzącym mnichom. Wywodzi się to z tego, że życie mnicha ma być ubogie, nie ma on posiadać dóbr materialnych ani pieniędzy i (przynajmniej teoretycznie) żywić się tym, co otrzyma od ludzi. A je tylko dwa razy dziennie (o świcie i w południe).
Jeśli chodzi o mnichów buddyjskich trzeba rozróżnić, że spora ich część to nie mnisi "zawodowi" tzn przywdziewający szaty mnisie na całe życie tylko "tymczasowi". Ci pierwsi mają zasłonięte ramiona, a Ci drudzy jedno ramię odsłonięte. Uznaje się, że mężczyzna choć raz w życiu powinien wstąpić do świątyni, jest to dodatkowo prestiż i wielkie wydarzenie dla jego rodziny. Czas, na który wstępuje się do zakonu jest tak na prawdę dowolny. Można takie doświadczenie również powtórzyć.
(Nie jesteśmy znawcami tematu, możemy się mylić w pewnych kwestiach. Tyle dowiedzieliśmy się od ludzi, z którymi rozmawialiśmy)
Wyobrażałam sobie, że Morning Alms będzie magicznym przeżyciem. Rzeczywistość okazała się zgoła odmienna. O 6 rano główna ulica była już pełna turystów, którzy albo polowali na zdjęcia albo czekali z ofiarą na mnichów. Wokół miejscowi proponowali wzięcie udziału w tym przedstawianiu - zapewniali maty, koszyki ze sticky rise, bananami, słodyczami, chustę do zawiązania przez ramię.
Na szczęście w bocznych, mniej uczęszczanych przez turystów uliczkach można było podpatrzeć jeszcze miejscowych. Ciekawe, co na to wszystko mnisi?
Miasto oczywiście dostrzegło problem i w różnych miejscach zawiesiło tablice z informacjami, jak nie należy się zachowywać obserwując Morning Alms oraz uwaga, aby osobiście brać udział tylko jeśli jest to dla nas na prawdę znaczące (wynikające z wiary, przekonań).
Nie jesteśmy hipokrytami i zdajemy sobie sprawę, że chcąc nie chcąc swoją obecnością cegiełkę dołożyliśmy w kierunku uczynienia ceremonii bardziej profanum niż sacrum. Aczkolwiek ja ograniczyłam się do zrobienia tylko jednego zdjęcia zza murka i utrzymywałam odległość :-P
Więcej zdjęć
1 komentarz:
Halo!!!!!!!!!!!!! Żyjecie?? Wesołego Alleluja:D I dawajcie częściej znak życia!!! Ada & Filut
Prześlij komentarz