Co my tu mamy

poniedziałek, 4 marca 2013

Południe Laosu, czyli stolica relaksu w hamaku

Po odwiedzeniu jaskini Kong Lor, która okazała się naprawdę wielka, a smaczku dodawało, że zwiedza się ją z pokładu łódki (typu lokalnego), udaliśmy się w stronę Pakse. Tam mieliśmy zamiar wypożyczyć skutery na kilka dni, jednak plany musiały ulec zmianie, gdyż w drodze powrotnej z jaskini miałam wypadek na motorze (nie, to nie Bartek prowadził, a napotkany Francuz).  Ręka była niesprawna przez kolejny tydzień, więc udaliśmy się na 4 tysiące wysp na Mekongu. Spodziewaliśmy się, że będzie to idealne miejsce do rehabilitacji. I tak właśnie było ;-)


Choć proces komercjalizacji SiPanDon rośnie w tempie zastraszającym; i nie ma już tu tej atmosfery, o której czytałam przed wyjazdem, to wciąż warto tu pobyć. Dwie zamieszkane wyspy (jest też trzecia, ale duża, z drogami, droższym zakwaterowaniem) są połączone mostem i można je przemierzyć pieszo, choć wygodniej zrobić to rowerem, których do wypożyczenia jest tu pełno. Małe bungalowy umiejscowione są na palach nad samą rzeką, a każdy, ale to każdy wyposażony jest w najważniejszy tu element - wygodny hamak, a nawet dwa, żeby nie było trzeba się dzielić:-) Przy samym wejściu na wyspę, przy przystani, są bary, restauracje i biura podróży, ale kilka kroków w głąb już robi się spokojnie. Choć zrobiło się trochę ciasno wzdłuż ścieżki, z racji licznych drewnianych domków do wynajęcia, to jest to wciąż laotańska wieś rybacka. Pod nogami plączą się pisklaki, kury i większy drób, koty, psy, prosiaki no i nasze ulubione bawoły rzeczne. Hamakują oczywiście nie tylko turyści, ale także lokalsi. Wiodą sobie oni spokojne życie, każdy ma łódź i siatkę na ryby. A pieniądze, w postaci turystów, same się do nich pchają. Niepokojące było tylko to, że nie było widać dzieci chodzących do szkoły.. mam nadzieję, że to ja po prostu ich nie zauważyłam,bo szkoła jedna była.


Nudzić nam się nie nudziło, choć atmosfera wbijała nas w hamak na wiele godzin. Już na samym początku poznaliśmy Polkę, Asię podróżującą solo i tych kilka dni spędziliśmy praktycznie razem. Zobaczyliśmy wodospad, słodkowodne delfiny, które nam się pokazały - jak miło z ich strony, pospacerowaliśmy, pływaliśmy na dętce z opony, pooglądaliśmy zachody słońca, łowiliśmy ryby z Laotańczykiem, gdzie Bartek miał okazję nauczyć się prowadzenia ichniej łodzi i rzucania siatki rybackiej.
Opuszczając wyspę, moja ręka już wracała do zdrowia.


Poza tym, odwiedziliśmy po drodze Pakse, samo miasto nas niczym nie zachwyciło, ale spędziliśmy miłe chwile w pensjonacie u rodziny laotańskiej. Ponieważ dopiero co otworzyli, chciało im się jeszcze rozmawiać z gośćmi (gdzieś czytałam, że im dłużej prowadzony jest taki biznes tym mniej uprzejmi, pomocni i rozmowni ludzie). Korzystając z okazji stworzyłam swój mały słownik polsko-laotański. A poza tym miejsce też było ulokowane nad rzeką i były hamaki, a i pokój trafił nam się wyjątkowo przytulny :-) 

Obecnie zaczynamy maraton nocnych autobusów. Doszło bowiem do naszej świadomości, że "popłynęliśmy" z "lao time" trochę za bardzo; wizy ważne jeszcze tylko 10 dni, a przed nami tyle miejsc w północnym Laosie do zobaczenia.

Więcej zdjęć




Brak komentarzy: