Co my tu mamy

niedziela, 13 stycznia 2013

Odwiedziliśmy dwa kolejne miasta (wielkie): Huangzhou i Xiamen. To pierwsze przywitało nas zimą, którą z taką ulgą zostawialiśmy w Polsce. Po dojechaniu na stację kolejową (wielką) szybko wyskoczyliśy w autobus. Pozostawała nam jeszcze przesiadka i zmiana linii. To też bardziej lub mniej sprawnie nam poszło. Następnie należało wysiąść na dobrym przystanku - miał być przy ZOO. W Chinach jednak nie jest to oczywiste oznakowanie zwierzyńca, toteż wykonałam piękny rysunek zwierząt w klatkach, co by osoba pytana nie miała wątpliwości gdzie chcemy dojechać. Plan był dobry, tylko napotykani w autobusie mieszkańcy mieli sprzeczne informacje na temat tego czy autobus, którym jedziemy, aby na pewno staje przy ZOO (na czele z kierowcą, który kategorycznie mówił "no! no!". Droga była długa, ale w końcu zobaczyliśmy za oknem tabliczkę, o którą nam chodziło i wysiedliśmy przy ZOO.




Hostel okazał się zamieszkany przez sporą grupę młodych ludzi, mimo braku sezonu, w tym po raz pierwszy przez osoby "z zachodu" - Włoszki kończące swoją wymianę studencką. Skutkowało to nocą integracyjną -  odwiedzinami w taniej, smacznej jadłodajni, w której nie musieliśmy się martwić co i jak, bo byliśmy z grupą chińskojęzyczną - uff - oraz tańcami - a jakże! ;-) Przemiłe, radosne osoby!


Następnego dnia wstaliśmy skoro świt - o 13 - wygrzebaliśmy się z pod dwóch kołder (plus spania w jednym łóżku, a z konieczności opłacania dwóch miejsc = dwóch kołder) i ruszyliśmy zdobywać Jezioro Zachodnie - główną atrakcję miasta. Zimno było i mgliście, co miało swoje zalety - niewielu zwiedzających i tajemniczą atmosferę. Brakowało jednak możliwości pooglądania kwitnących lotosów i przycupnięcia gdzieś nad wodą. Miasto pod względem estetycznym bardzo ładne, z miejscami dla pieszych. Nie spotkaliśmy typowego starego miasta z targiem, smrodkiem i codziennym zamieszaniem. Była za to tradycyjna dzielnica przerobiona na deptak ze sklepami i muzeami (była historyczna apteka z chińską medycyną naturalną i leczeniem robaczkami lub nalewkami z węża oraz muzeum artysty tworzącego z mosiądzu i brązu, którego dzieła zdobią miasto.


Były też długie Polaków z Chinką rozmowy na tematy różne, między innymi o zarobkach - nasze polskie realia nawet chińczyka zadziwiły... Nas z kolei zaskoczyło, że choć Chiny wydawały mi się krajem wybitnie dumnym ze swojej kultury, tradycji, uważającym się za pępek świata, charakteryzującym się wręcz szowinizmem kulturowym wobec innym nacji - na co wskazywały artykuły, które czytałam przed wyjazdem - to podobno bardzo chętnie zatrudnia się przybyszy z zewnątrz do pracy, "biała buzia" dodaje prestiżu (?), a chińczyk choć by miał świetną znajomość angielskiego, jako nauczyciel języka zarobi mały ułamek (jeśli w ogóle zostanie przyjęty) tego, co dostanie cudzoziemiec (nawet bez kwalifikacji do nauki angielskiego). [źródło: pewna bardzo sympatyczna i pomocna młoda Chinka, szukająca pracy w odwiedzanym przez nas mieście)

A teraz leżymy w lekko zagrzybiałym łóżku w mieście Xiamen, w samym centrum starego miasta, które potwierdza moje spostrzeżenie co do charakteru tych dzielnic w Chnach. To stare miasto jest najbardziej brudne i duże z tych do tej pory odwiedzanych. Tutaj mięso ma jeszcze pióra, ryby próbują złapać tlen w płuca, głowy kóz są jeszcze ciepłe, flaki przyklejają się do podeszwy butów (zwłaszcza już pod wieczór) i pierwszy raz od tych zapachów wszystko podeszło mi do gardła. Ale jest też ogromną, dotąd przez nas nie spotkana ilość straganów z jedzeniem - pycha, tanio - byliśmy zachwyceni. Są też ekstremalnie wąskie uliczki z których wchodzi się do domów. Dużo osób po prostu mieszka nad swoimi sklepami (takie zabudowane antresole). Zastanawiamy się, czy ten parter zawsze był używany w celach handlowych, czy dopiero współcześnie tak je przerobiono. 


 Nie mając mapy trochę pochodziliśmy w kółko, trochę już się też zmęczyliśmy klaksonami i tłokiem wiec pojechaliśmy miejskim autobusem na plażę - było słonecznie, prawie pusto, cicho. Potem byliśmy gotowi wrócić do centrum - w drodze powrotnej odkrywaliśmy skarby miasta, o których przewodnik ani tablica informacyjna w hostelu nie wspominały: tory kolejowe świetnie przerobione na interesującą ścieżkę dla pieszych (zakaz wjazdu rowerom i skuterom - jupii), klasztor (?) buddyjski z zakamarkami, ołtarzami umiejscowionymi w ogromnych głazach oraz stadion z pięknym,tradycyjnym budownictwem.


 Z kulinariów: jemy coraz więcej i coraz śmielej. W tym momencie jesteśmy nad morzem, więc w większości potraw (np takim ryżu z warzywami) kryją się morskie zwierzątka (np. małe krewetki) lub taka sobie kulka z mięsem pachnie rybą - co sprawia, że nie ufam tutejszemu menu - nie lubię frutti di mare (tylko ryby bym jadła, których też tu jest dostatek). Bartek z kolei zaczaja się na kraba - to taki niespełniony Bartkowy smak - kiedy w Chorwacji złowił kraba, który po przyrządzeniu na grillu okazał się być bezmięsny. Tutejsza kuchnia słynie także z orzeszków przyrządzanych na różne sposoby, są np orzeszkowe zupy i orzeszkowe sosy do makaronów:-) Pewną barierą jak na razie jest to, że trochę siada nam psychika podczas posiłków - nigdy nie wiemy, co właściwie jemy... Trzeba też uważać przy składaniu zamówienia. Po pierwsze, uwaga ile sobie czego życzymy. Należy pamiętać, że Chińczycy inaczej pokazują cyfry na palcach. Nasze "dwa" to u nich "osiem". I tak odeszliśmy raz od stoiska z całą reklamówką nadziewanych (szpinakiem z jajkiem i..niespodzianką) klusek parowych nie rozumiejąc z początku dlaczego;-) Swoją drogą najedliśmy się my i jeszcze jakiś starszy Pan, któremu nadmiar oddaliśmy. Nigdy nie ma też pewności, czy sprzedawane jest coś na sztukę, deko, czy kilo i tak prosząc tylko o jedno, można dostać jeden, ale kilogram... Nie znając języka z pewnością jeszcze wiele niespodzianek, zwłaszcza tych kulinarnych, nas tu czeka.


Brak komentarzy: