(Hong Kong 10.01.13 - 15.01.13)
Około godziny 6 rano dojechaliśmy nocnym (kuszetkowym) autobusem z Xiamen do Shenzhen. Szkoda było wysiadać - tak dobrze nam się spało. Z dworca już tylko kilka kroków do przejścia granicznego z Hong Kongiem, które wygląda jak odprawa na lotnisku. Mieszkańcy HK sami się "odprawiają" przyciskając kciuk do skanera, co otwiera bramki. My podążaliśmy za turystami. Jeszcze tylko wyciągnięcie lokalnej waluty z bankomatu i idziemy na przystanek metra w stronę miasta.
Dostaliśmy wskazówki dojazdu w umówiony punkt od Pana Marka, który zaproponował nam gościnę. Potem jeszcze autobus, mini bus, prom i byliśmy na miejscu - dom znajdował się na półwyspie, miał swoją przystań, z balkonu było widać morze i zielone wzgórza.
Jedynym sposobem dostępu lądem do centrum sympatycznego, niedużego miasteczka był około 40 minutowy marsz przez wzgórze porośnięte tropikalnym lasem. Z przyjemnością pokonywaliśmy tę trasę.. do czasu, ale o tym za chwilę.
No dobra, do rzeczy. HK jest ogromne, składa się z dwóch większych wysp i części na stałym lądzie tzw Nowe Terytoria. Do tego wszystkiego dzielnice, są bardziej jak miasta i tak też się je nazywa. My odwiedziliśmy turystyczne "must see": na wyspie Hong Kong: drapacze chmur i nowoczesna architektura, najdłuższe na świecie schody ruchome, choć nie w jednym ciągu, "mid levels elevator" - super - które rano jadą w dół do dzielnicy biznesowej, a po godzinie chyba 10 w górę, do dzielnicy mieszkaniowej przecinając dzielnicę barów i restauracji (zapewne powstałych dość niedawno ze względu na turystów), ogród botaniczno-zoologiczny - warto zwłaszcza, że to miły odpoczynek od ruchliwego miasta, Peak i Peak Tram, a po drugiej stronie na lądzie: aleje gwiazd, Heritage (dawna siedziba policji morskiej) -piękna architektura, teraz jest to centrum handlowe i restauracje, Wielkiego Budde na wyspie Lantau. Na lądzie warto też było odwiedzić ogród w stylu chińskim ze świątynią buddyjską (nie podawany w przewodniku) oraz ptasi targ przy stacji metra Prince Edward - bardzo nam się podobał (przed chwilą przeczytał, że nie warto tam się zjawiać ze względu na smutny widok np. masowe głaskanie papug przez turystów. My byliśmy przed samym zamknięcie, oprócz nas nie było prawie nikogo z oglądających, żadnemu ptaku nie działa się krzywda. A to, że w klatkach...no cóż, to taki duży sklep zoologiczny w końcu).
Jeszcze wspomnę o środkach transportu, który był wyjątkowo różnorodny: metro, promy, autobusy piętrowe, minibusy, tramwaje. Za wszystko płaciliśmy miejscową kartą octopus, za którą nam jednak przyszło dopłacić na koniec po 9 HKD, za zwrot przed upływem 3mieś, ale to wciąż najwygodniejsza forma płatności. A HK jest ogromny, więc na nogach nie ma szans by go złazić. Jak już jesteśmy przy pieniądzach... Ceny wbijały nas w ziemię. Dolar HK nazywaliśmy King Kongiem, który za nic miał nasz dzienny budżet, mimo, że za nocleg przecież nic nie płaciliśmy (ogromne podziękowania dla Pana Marka, pozdrawiamy:-).
Jednak najbardziej w pamięć zapadło nam miasteczko Sai Kung, obok którego mieszkaliśmy przez ten czas. Spędzając w nim leniwą niedzielę i kilka popołudni mogliśmy podpatrzeć mieszkańców. Wielu z nich to biali, którzy mieszkają tam na stałe a ich styl życia wydaje się bardzo przyjemny, w dużej mierze związany z wodą (oczywiście nie chodzi o rybołówstwo a o żeglarstwo, budownictwo w sąsiedztwie zatoki itp). Miasteczko, jak każde w HK, posiadało świetną infrastrukturą - publiczne boiska i obiekty sportowe, na których zawsze coś się działo. Było to też miejsce, w którym psy cieszyły się specjalnymi względami, choć powątpiewam czy były z tego powodu w siódmym niebie. I tak były całe centra kosmetyczne dla nich, basen, sklepy z akcesoriami, właściciele wozili je w wózkach (dokładnie takich jak dziecięce spacerówki tylko z płaskim dnem). Był też ogród warzywno-botaniczny, takie centrum edukacyjne dla dzieci z zakresu agrokultury/biologii. Jednym słowem, przyjemnie.
Do pewnego czasu przyjemne było też chodzenie przez las z miasteczka do domu na półwyspie. Jak wspominałam był to całkiem spory kawałek. Pewnego razu zdarzyło nam się wracać w środku nocy. Weszliśmy w las i....coś za nami szło w krzakach...po chwili okazało się, że jest tego więcej... Gdy Bartek nakierował latarkę w tamtą stronę było widać oczy. Niepokoiło nas, że te niewiadomo jakie zwierzaki wcale się nas nie boją... Że nie znamy tutejszych leśnych realiów postanowiliśmy się wycofać i pójść na prom. Okazało się, że o tej godzinie już nie pływa, co było jednak do przewidzenia. Co robić?!
No trzeba przez las. Wzięliśmy po bambusie do ręki, po latarce, Bartek w kieszeni miał nóż w drugiej gaz i w drogę. Hałasowaliśmy ile wlezie już od samego początku. Pomogło. Po 40 minutach w ciemnościach byliśmy w domu. Myśląc, że to było ryzyko. Nie dalej jak na drugi dzień, okazało się, że spacer do domu zeszłej nocy to był pikuś w porównaniu z tym, z czym zmierzyć się musieliśmy tego dnia. Gdy niespodziewania nasze zwiedzanie HK się przedłużyło, okazało się, że znów wracamy po ciemku, tym razem jednak nie mieliśmy ze sobą żadnej latarki, ani noża, ani gazu. Oczywiście prom już nie kursował. Nie ma wyjścia, idziemy przed siebie. Patrzymy - idzie miejscowy z latarką. Hm może idzie tam gdzie my. Trzymamy się w bliskiej odległości od niego. Skręca, niedobrze. Zagaduje o latarkę, czy by nie pożyczył. Pan oferuje, że nas odprowadzi. Oczywiście okazuje się, że się nie zrozumieliśmy i przy linii lasu Pan wybucha śmiechem na hasło, że my przez ten las idziemy do domu. Mówi, że dalej nie pójdzie, że las jest niebezpieczny i że on jest w drodze do pracy - jest ochroniarzem w przystani jachtowej. W końcu uzgadniamy, że pożyczy nam latarkę a my mu ją jutro zwrócimy o 6 rano, bo wtedy kończy zmianę. Na do widzenia mówi jeszcze, żebyśmy nie wchodzili w las, bo tam jest niedźwiedź. A to nowość, wcześniej ostrzegana nas tylko przed małpami i dzikami. Znów sięgamy po pałki z bambusów i w drogę szybkim marszem z dużą ilością hałasu. Tak sobie myślimy teraz, że Pan mówiąc niedźwiedź może myślał o dziku... Z którym na do widzenia się spotkaliśmy, idąc już z plecakami ostatniego dnia. Pojawił się na naszej drodze po czym wycofał się i Hrumknął na nas z za krzaka. Może mówił "nara" ;-)