Z My Son wróciliśmy na krajową jedynkę i daliśmy radę dojechać do wieczora do naszego odbicia w głąb lądu, znów w stronę gór i na szlak Ho Chi Minha. Przespaliśmy się pod jakąś wiatą przy drodze, niezbyt długo, bo budzik zadzwonił już o 5, żeby uniknąć ewentualnych nieporozumień jeśli znajdzie się jej właściciel. Ale to jest Wietnam, więc nie byliśmy pierwszymi którzy wstali;-) Żadnych problemów jednak nie było. Czekała nas daleka droga, bo jak się wstanie tak wcześnie, to dzień jest wyjątkowo długi.
Z głównej drogi zdecydowaliśmy się znów "zboczyć" ze względu na: 1. wysokie domy tzw common houses (użytku publicznego, w których także mogą mieszkać samotni mężczyźni), 2. gongi i "kulurę gongów" (instrumenty muzyczne) 3. najważniejsze, rzadko spotykane społeczności matrylinearne. Z wyjątkiem gongów wszystko odnaleźliśmy w "naturze", instrumenty niestety tylko w muzeum.
Gongi |
Common Houeses spotkaliśmy kilkukrotnie przy samej drodze jeszcze w prowincji Gia Lai. Są to duże domy drewniane, budowane na palach z bardzo wysokim dachem pokrytym liśćmi palmowymi. Za schody robi pień z wyrzeźbionymi wnękami na kawałek stopy (wszystkie tradycyjne domy, również te mieszkalne
miały takie schody w okolicy). Jeden z budynków był wyjątkowo nietypowy, takie połączenie tradycji i betonu w środku parku miejskiego (domy do zobaczenia w galerii zdjęć, link poniżej).
W mieście Buon Ma Thuot. zatrzymaliśmy się na jedną z najlepszych kaw na świecie, podobno:-) Była dobra, ale porównania wielkiego nie mam. Z pewnością wielu osobom kawa po wietnamsku czy laotańsku nie posmakuje ze względu na używanie do niej zagęszczonego, słodkiego mleka (coś w stylu mleka w tubkach u nas sprzedawanego jako słodycz). Niestety nowe muzeum o tematyce ogólnej tego regionu było już zamknięte.
Muzeum etnograficzne w Hanoi. Na pierwszym planie tradycyjny long house mniejszości matrylinearnej Ede. W tle tradycyjny "common house". To budowle tropiliśmy w ciągu dwóch dni. |
W prowincji Dak Lak są dwie lub trzy mniejszości, których społeczności są matrylinearne. Oznacza to dziedziczenie po linii żeńskiej, przyjmowanie przez małżonka nazwiska żony i wprowadzanie się do jej domu, gdzie najważniejszą osobą jest najstarsza kobieta. Rodziny te żyją w tzw "long house" czyli po prostu długich domach. Im więcej córek, tym domostwo dłuższe, bo dla każdej z nich po wyjściu za mąż musi się znaleźć "pokój". Kierując się informacjami z muzeum i internetu, wjeżdżamy w głąb czegoś w rodzaju naszej gminy, którą podobno zamieszkuje najliczniejsza mniejszość matrylinearna Ede. Jedziemy i nic... W końcu skręcamy w boczną drogę i zaczynają się pojawiać drewniane długie domy. To już nie to samo, co dom
prezentowany w muzeum, ale odnajdujemy w nim większość cech: jest na palach, jest długi, ma okna do podłogi po bokach. To może być to. Wchodzę do jednego z domostw i pytam się o nocleg. Od razu pada zgoda. Aż nie chce nam się wierzyć, że dobrze zrozumiano o co nam chodzi. A jednak, po chwili wnosimy rzeczy do domu (po chybotliwej desce), pokazują nam łóżko na którym będziemy spać i zapraszają "do stołu" czyli na matę na podłodze. Za moment przynoszą wódkę ryżową w przezroczystym woreczku i obrzydliwe zakąski. Jesteśmy twardzi i podjadamy. Robi się jak zwykle coraz tłoczniej, każdy się o coś nas pytamy, nie wiadomo o co. Pani domu przynosi album ślubny i to rozwiewa nasze wątpliwości czy dobrze trafiliśmy - to dom panny młodej i jej rodziców, w którym teraz mieszka ona, jej ojciec, brat i mąż, a więc matrylinearna społeczność. Jesteśmy spełnieni i rano możemy wyjeżdżać w stronę Nha Trang. Jeszcze tylko obejdziemy gospodarstwo i zaliczymy sesję zdjęciową z sąsiadami (na ich życzenie) ;-)
Więcej zdjęć
prezentowany w muzeum, ale odnajdujemy w nim większość cech: jest na palach, jest długi, ma okna do podłogi po bokach. To może być to. Wchodzę do jednego z domostw i pytam się o nocleg. Od razu pada zgoda. Aż nie chce nam się wierzyć, że dobrze zrozumiano o co nam chodzi. A jednak, po chwili wnosimy rzeczy do domu (po chybotliwej desce), pokazują nam łóżko na którym będziemy spać i zapraszają "do stołu" czyli na matę na podłodze. Za moment przynoszą wódkę ryżową w przezroczystym woreczku i obrzydliwe zakąski. Jesteśmy twardzi i podjadamy. Robi się jak zwykle coraz tłoczniej, każdy się o coś nas pytamy, nie wiadomo o co. Pani domu przynosi album ślubny i to rozwiewa nasze wątpliwości czy dobrze trafiliśmy - to dom panny młodej i jej rodziców, w którym teraz mieszka ona, jej ojciec, brat i mąż, a więc matrylinearna społeczność. Jesteśmy spełnieni i rano możemy wyjeżdżać w stronę Nha Trang. Jeszcze tylko obejdziemy gospodarstwo i zaliczymy sesję zdjęciową z sąsiadami (na ich życzenie) ;-)
Więcej zdjęć
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz